Antoni Starzewski, W pościgu

Tekst pochodzi z tomu Męty

Naczelnik potarł ręką swe zmarszczone czoło, pobębnił chwilkę palcami po stole, wreszcie spojrzał na drobną postać stojącego przed nim agenta i rzekł:

– Robota nie jest łatwa. Śladu nie zostawił po sobie żadnego. Mamy tylko rysopis. Z tego, co mi przed chwilą mąż i syn zamordowanej mówili, wypadałoby, że zabójcą jest człowiek lat około trzydziestu, szatyn, wzrostu niskiego, szczupły; cyklistówka, palto jesienne ciemne, „ślacheckie”, tj. sznurowane kamaszki. Wszystko to nie są jakieś oznaki szczególne, po których by można było zabójcę poznać! Ale szukać trzeba, prawda panie Brakowicz?

Agent jeszcze bardziej skurczył swą drobną postać, oblizał się, chrząknął i wycedził przez zęby:

– Szukać trzeba, proszę pana naczelnika, ale czy się co znajdzie, niewiadomo. Szkoda, że się ci chłopi tak spieszyli. Byłbym z nimi pochodził po mieście, może byśmy się na tego ptaszka natknęli.

Naczelnik znowu zmarszczył czoło.

– Tak, to prawda. Ale cóż robić! Spieszyli się, bo przecież dziś mamy odpust. Nieboszczki już nie wskrzeszą, a uroczystego nabożeństwa opuścić nie chcieli. Proszę – dodał, wyciągając ku agentowi papierośnicę.

Brakowicz zapalił. Przez chwilę przyglądał się lekkiemu obłoczkowi dymu, zaciągnął się, dmuchnął na ogień papierosa i mówił powoli:

– Ano, zapewne! Śmierć śmiercią, a odpust odpustem. Filozoficznie się zapatrują na życie. A z tym wszystkim siedzi w nich jakaś twarda zaciętość. I ten, ten morderca, musi być taki. Zawzięta bestia!

Naczelnik spojrzał nań pytająco.

– Pan myśli?

– No naturalnie, panie naczelniku. Bo żeby tak komu scyzorykiem po grdyce jeździć, jak on z tą biedną babą zrobił, to trzeba być urodzonym katem, zwierzem jakimś.

– I żeby chociaż się pożywił należycie– wtrącił naczelnik– ale przecież pieniędzy nie znalazł. Zostały w kobiałce z jajami. I taka kanalia może nam się wymknąć!

Brakowicz położył wypalony papieros na popielniczce i wyprostował się junacko.

– Nie traćmy nadziei, panie naczelniku! Może Bóg da, że się nań natkniemy. Połażę po mieście, powącham, a nuż go capnę! Hi, hi, hi!… – zaśmiał się cicho, zacierając ręce. – Jak Boga kocham, dałbym trzy ruble na biednych! Trzeba trochę podeptać!

Naczelnik sam poczuł coś w rodzaju emocji.

– Ano, idź pan, drogi panie! Może go pan gdzie na odpuście spotkasz. A warto by, bo to i nagroda niezgorsza: sto papierków jak jeden grosz! Przydałoby się panu na bomblerkę[1], co? – zaśmiał się filuternie i klepnął agenta po brzuchu.

Brakowicz machnął ręką.

– Jaka tam bomblerka, panie naczelniku! Za chłopca trzeba wpis opłacić, żonie i dziewczętom zdałyby się buciki, a i moje postoły[2] proszą się już na emeryturę. No, idę już! Padam do nóg panu naczelnikowi.

Uścisnął podaną sobie dłoń zwierzchnika i wysunął się z gabinetu.

*

Szaro było na świecie. Drobny, siekący deszczyk jesienny wciskał się za kołnierze wysoko postawionych palt przechodniów, ciął po twarzach, pluskał drobnymi kropelkami po kałużach.

W zadymionej piwiarni, pełnej wrzawy i zaduchu z podłego piwa i jeszcze podlejszej machorki „z rączką”, ciasno było jak w ulu. Co chwila przybywali nowi goście, którzy po skończonej sumie wstępowali tu na rozgrzewkę. W drugiej izbie, w kącie pod piecem, siedział samotnie przy stoliku z kufelkiem piwa – nie chłop i nie robotnik, a tak licho go wie kto. Ubrany był dosyć porządnie, z miejska, czapkę miał naciśniętą na oczy. Od czasu do czasu rzucał okiem na przybywających i pociągał łyk piwa.

W piwiarni robiło się coraz ciaśniej. Przy jednym i tym samym stoliku siadali i znajomi, i nieznajomi. Ci ostatni wkrótce zresztą stawali się znajomymi i trącali się nawzajem to kufelkami z piwem, to kieliszkami z miodem, obficie zaprawionym spirytusem. Po niejakim czasie i przy stoliku, przy którym siedział ów samotny jegomość, zrobiło się ciasno.

A ludzi raz po raz przybywało. Niektórzy już mieli dosyć i kiwali się nad stolikami, bełkocąc niezrozumiale. Inni byli dopiero „w sam raz”: dowodzili głośno, waląc pięściami po stole i klnąc siarczyście. Nie brak było i wyrostków kilkunastoletnich obojej płci, a nawet dzieci.

– Ja wam pedom, Piętrze – dowodził jeden z chłopów – że nie o gadzine tu idzie, nie! Chyla… tyla grosa jest, donajmie się kogo, to i obrządzi jak się patrzy. Juści, zeby była baba w domu, toby ta dojźrała dokumentniej, ale kiedy ją Pan Bóg zabrał, to niech będzie pochwalona przenoświętsza wola Jego amen!– tu huknął pięścią w stół i dodał: – A pijcie no ino!

Częstowany wychylił kieliszek miodu, splunął w bok i sięgając po kawałek kiszki kaszanej, zauważył:

– Ale stary Gawęda sielnie się chyba zmartwili, bo i pić już nie mogą. Widzicie, Franciszku, jak się kiwają?

Franciszek spojrzał na siedzącego obok starego chłopa i odrzekł sentencjonalnie:

– I wy byście do cna skiepścieli, gdyby wam kto babę zatłukł. A ze ujek we świętym stanie małżeńskim przezył z nieboscką dwaścia lat, to i miał czas się przyzwycaić.

Piotr nalał sobie kieliszek miodu, popatrzył nań pod światło i nalał Franciszkowi.

– Pedają ludzie – rzekł – ze nieboscka pierała casem starego, jak się, na to mówięcy, schlał.

Franciszek spojrzał nań zgorszony:

– Gadacie sami nie wiecie co! Juści macnęna go casem po łbie wóli pamiętliwości, ale zeby była jaka piekielnica, to juz nieprowda. O, Józiek może przyświarcyć! Józiek, gadaj no ino, bili wkiej ujna kogo po próźnicy, co?

Czternastoletni Józek, któremu dwa kieliszki miodu i kufel piwa w żaden sposób się wewnątrz pomieścić nie mogły i chciały koniecznie powrócić na światło dzienne, mrugał głupkowato oczyma i kiwał raz po raz głową.

– Gadaj ze psio paro, cy ujna bili twego tatusia? No? Cóześ tak gały wytrzescył na piec?

Józiek łypnął oczyma dokoła i szepnął tajemniczo:

– Cegój się drzecie znowu! Lepiej byście spoźreli na hańtego kaśtana pod piecem!

Franciszek z Piotrem spojrzeli we wskazanym kierunku i spytali Józka:

– No, abo co?

– Bo mnie się cosik widzi, że on podobny do tego, co mamusię zarznon.

Chłopi znowu spojrzeli pod piec. Franciszek nachylił się do Józka i spytał szeptem:

– Aboś ty widział?

Józiek zrobił pogardliwą minę.

– Com nie miał widzieć! Ja go, psiakrwę, i w piekle poznam. Prawda, że w izbie było ciemno, ale księżyc świecił jasno. Palto miał mieskie, jak i ten, i na dużość będzie z tyli, tylko kamaszków nie widzę.

– A niby kamaszki to co? – spytał Piotr.

– Kamaszki miał śnurowe, jak praktykant ze dwora… Tylko ze copka to…

– No co copka? Gadaj!… – nalegał Franciszek, sapiąc.

Józek wpił się oczyma w nieznajomego.

– Copkę to ma jensą, jakąś nową… a ta, co ostała, to…

– To co, ty głąbie, to co? – pytał Franciszek, ściskając pięści.

Józek wziął na ambit.

– Bez cóz się gniewacie, Franciszku! – spytał. – Copkę ostawił u nas, jak uciekał, i bez to nie mogę wymiarkować…

– Jak ja cię urżnę w pysk, to zaro zmiarkujesz, yclu jeden! – zachargotał Franciszek. – Toćze sam scekos, ze copkę ostawił u waju. Jakze chces, zeby z gołym łbem na taki desc chodził, czy co? Toć musiał se coś na głowę kupić!

Józek rozdziawił gębę.

– A prawda! – rzekł wreszcie. – Copkę se musiał kupić nową. Ciekawość ino, jakie ma kamaski? Tatusiu, tatusiu! Cekojcie no ino – zwrócił się do siedzącego obok chłopa, który mruczał coś do siebie nieprzytomnie. Ale stary tylko ręką machał i dalej mruczał.

– Cichojta – szepnął Franciszek. – Ja go tu piorunem wymacam, ani się obejrzy!

Wstał, przeciągnął się, zapalił papierosa i podszedł do siedzącego w kącie nieznajomego.

– Panie – rzekł, opierając się rękoma o stolik – a cy pan nie z Wolicy?

Nieznajomy spojrzał nań ze zdziwieniem.

– Nie – odparł – albo co?

– A bo mnie się widzi, że ja pana znom! – rzekł chytrze Franciszek, przypatrując się obuwiu nieznajomego. – I te kamaski także musić znom! – dodał, wskazując na sznurowane kamaszki swego interlokutora.

Piotr z Józkiem przybliżyli się do nich.

– Chyba się wam tylko zdaje – odparł nieznajomy – ja w Wolicy nigdy nie byłem. Ja jestem pisarzem z Borowego.

– Pisarzem z Borowego? – spytał Franciszek. – A ta copka to co znacy, kaśtanku, co?

To mówiąc, chwycił za czapkę nieznajomego i chciał mu ją zerwać z głowy, lecz w tej chwili poczuł silne uderzenie po ręku i krzyknął.

Józek także nie chciał pozostać w tyle za swym ciotecznym bratem.

– Pokoz copkę, ty zbóju, psiondre, pokoz, skąd ją mos?

Chłopi zaczęli się tłoczyć i zbliżać. Nieznajomy chciał się wymknąć ku drzwiom, lecz Józek zastąpił mu drogę. Nieznajomy odepchnął go, aż chłopiec upadł, lecz w tej samej chwili tłum chłopów rzucił się na uciekającego i zanim ten zdołał się opamiętać, już leżał na podłodze, gnieciony kolanami pijanych chłopów. Czapka mu w tej walce spadła z głowy, kołnierzyk był rozerwany, z nosa ciekła krew. Milczał.

Franciszek stał nad nim z kijem w ręku.

– Józek – zapytał – poznajesz go?

Józek spojrzał na leżącego.

– Co nie mam poznać! Na gębie krzyne insy, ale palto i kamaski będą rychtyk podobne. I kudły se, jucha, ostrzygł, a miał długie, jak ślachcic, prowda tatusiu? – zwrócił się do ojca, który zwabiony hałasem podszedł bliżej.

Stary kiwnął głową.

– Kudły mioł długie, a juści – potwierdził – tylko ze z gęby to…

– Co tam z gęby! – huknął Franciszek. – Jak ja mu kijem gębę złoję, to on się zaraz wyzna. No, godoj, sobace nasienie, tyś zabił Gawędzinę, co? – tu podniósł kij do góry i byłby nim pewnie rozbił głowę leżącego, gdyby we drzwiach nie ukazał się strażnik, którego wezwała wystraszona zajściem szynkarka.

Chłopi się rozstąpili. Nieznajomy wstał i usiłował coś powiedzieć strażnikowi, lecz siły go opuściły i znowu osunął się na podłogę. Strażnik z rodziną zamordowanej ułożyli pobitego na przywołanej dorożce i odwieźli go do cyrkułu. W cyrkule chłopi opowiedzieli dyżurnemu strażnikowi o przebiegu sprawy i zażądali sprowadzenia „śledowatego”.

Strażnik przede wszystkim obmył twarz nieznajomego z krwi – i osłupiał. Przed nim leżał ajent policji śledczej Stanisław Brakowicz.

Ale chłopi długo nie chcieli uwierzyć w swą omyłkę. „I palto, i kamaski” – mówili – „akurat takusieńkie, tyle tylko, co na gębie jest jensy”.


[1] Bomblerka (dawn.) – hulanka, pijatyka.

[2] Postoły – buty noszone przez wieśniaków nadbużańskich, wykonane z kory, łyka lub skóry, wiązane sznurkiem.