Daniel Bachrach, Sensacyjne pamiętniki byłego aspiranta Urzędu Śledczego w Warszawie, Uwiedziona

Do czego sięga podłość ludzka świadczyć może opisana poniżej przygoda, jaka zdarzyła się młodej i niedoświadczonej dziewczynie, przybyłej do stolicy z małego prowincjonalnego miasteczka.
Było to w roku 1919, gdy do urzędu śledczego zgłosił się mężczyzna lat około pięćdziesięciu z zameldowaniem o kradzieży na wysoką sumę. Skierowano go do mnie. Przyznać muszę, że zrobił on na mnie niemiłe wrażenie. Przedstawił mi się jako obywatel ziemski z Kresów i opowiedział mi, że skradziono mu dwanaście tysięcy rubli carskich (sumę na owe czasy dość znaczną).
Według jego słów poprzedniego wieczora do mieszkania jego zgłosiła się niejaka panna K., którą, jak twierdził, znał tylko przelotnie.
– Prosiła, bym jej wyszukał jakąkolwiek posadę: guwernantki lub urzędniczki.
W trakcie rozmowy wyszedłem na chwilę z pokoju – kontynuował pan Z. – pozostawiając ją samą. Gdy po chwili wróciłem do pokoju, nie zastałem jej już, stwierdziłem natomiast brak portfela, który leżał na biurku. W portfelu tym znajdowało się dwanaście tysięcy rubli carskich.
Udałem się bezzwłocznie do jej mieszkania i dowiedziałem się, że na krótko przed moim przybyciem zabrała walizki i ulotniła się.
– Czy nie wie pan, gdzie może się znajdować? – zapytałem.
– Tego powiedzieć nie mogę, ale o ile mi wiadomo, rodzice zamieszkują w Łodzi, gdzie ojciec jej posiada biuro budowlane.
Po przyjęciu zameldowania porozumiałem się telefonicznie z Urzędem Śledczym w Łodzi i poleciłem dokonać rewizji w mieszkaniu jej rodziców. Oczywiście, gdyby się tam znajdować miała, poleciłem ją aresztować i odtransportować do Warszawy. Gdyby jej natomiast nie znaleziono, prosiłem o odszukanie fotografii zbiegłej i o natychmiastowe przesłanie podobizny jej do Warszawy.
Jak przewidywałem, zbiegłej w mieszkaniu rodziców nie odnaleziono, natomiast już następnego dnia byłem w posiadaniu jej fotografii. Poleciłem zrobić kilkanaście odbitek i rozdałem je między moimi wywiadowcami.
Po upływie mniej więcej trzech tygodni, przechodząc ulicą Moniuszki, znalazłem się oko w oko z poszukiwaną. Szła w towarzystwie swojej przyjaciółki. Poprosiłem ją do bramy i po stwierdzeniu tożsamości, oświadczyłem jej, że jest poszukiwana i musi udać się ze mną do urzędu śledczego.
Przyznać muszę, że aresztowana zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie, przyznała się też bezzwłocznie do popełnionej kradzieży. Już to natychmiastowe przyznanie się do winy usposobiło mnie do niej przychylnie i z zainteresowaniem wgłębiałem się w istotę tej niezwykłej afery, obserwując przy tym obwinioną.
Była to bardzo ładna blondynka, lat około dwudziestu. Z rozmowy z nią wywnioskować można było, że jest dziewczyną inteligentną i wykształconą.
– Co Panią skłoniło do popełnienia kradzieży? – zapytałem łagodnym tonem. Wybuchnęła gwałtownym płaczem.
– Jest to długa i bolesna historia, panie komisarzu! Mając lat siedemnaście, przyjechałam do Warszawy w poszukiwaniu pracy. Już po krótkim czasie otrzymałam zajęcie, pomagając ze swoich skromnych zarobków rodzinie. Ojciec mój przed wojną miał duże biuro budowlane w Łodzi, lecz podczas wojny przedsiębiorstwo to podupadło i znaleźliśmy się w nędzy. Życie moje, co prawda w kłopotach, płynęło jednak spokojnie i skromnie. Spokój ten zburzył pan Z., z którym zaznajomiła mnie moja gospodyni. Rozpoczęły się dla mnie dni niepokoju, rozterki duchowej i walki wewnętrznej.
Wyczerpana w końcu tym wszystkim, dałam się przez niego usidlić i po pewnym czasie zostałam jego kochanką. Dopiero po kilku miesiącach dowiedziałam się, że był on żonaty i że żona jego wraz z dorosłymi dziećmi zamieszkuje w majątku na prowincji. Pan Z. wynajął mi pokój umeblowany przy ulicy Zielnej i utrzymywał mnie aż do wyjścia okupantów z Warszawy. Pewnego dnia oświadczył mi, że jest zrujnowany.
Dał mi przy tym drobną sumę na podróż do domu. W Warszawie nie mogłam otrzymać żadnego zajęcia i nie pozostało mi nic innego, jak powrócić do domu. Przedsiębiorstwo ojca mojego podupadło zupełnie i w domu zastałam straszną nędzę. A sroży się zima… Nadchodzą święta Bożego Narodzenia. Postanowiłam – zdławiwszy w sobie wstyd – udać się do pana Z. do Warszawy z prośbą o jakąkolwiek pomoc. Kiedy przybyłam do Warszawy i zgłosiłam się do niego, opowiadając o moim strasznym położeniu, odpowiedział: „Niestety, pieniędzy nie mam, (co było kłamstwem), więc nie dam. Mogę ci dać najwyżej kilka funtów mąki”. Po czym wyszedł do kuchni, by mi ją przynieść. Zostałam w pokoju sama. Łzy żalu cisnęły mi się do oczu. Wtem wzrok mój padł na biurko. Zobaczyłam portfel i nie wiedząc, że znajduje się w nim tak olbrzymia suma, zabrałam go i uciekłam. Oto wszystko.
– Co pani zrobiła z tymi pieniędzmi?
– Osiem tysięcy rubli mam jeszcze nienaruszone, resztę zaś zużyłam na spłacenie największych długów i na niezbędne sprawunki.
Bezzwłocznie wezwałem administratora domu i dozorcę z ulicy Zielnej, jak również sąsiadów jej, których podała na świadków. Kiedy potwierdzili oni jej zeznanie, oburzenie moje na postępowanie owego „gentlemana” nie miało granic. Na drugi dzień, dowiedziawszy się z gazet o aresztowaniu panny K., pan Z. zgłosił się do mnie w towarzystwie swojego syna. Znalazłszy się z nim sam na sam, poradziłem mu, by zabrał z powrotem pieniądze, które panna K. oddała dobrowolnie i wycofał oskarżenie.
– Nie! Nie zrobię tego! Ta dziewczyna kłamie bezczelnie i nic mnie z nią nie łączyło – odburknął, a ze złych jego oczu błyszczała zawziętość.
– Panie Z., nie przemawiam teraz do pana jako urzędnik, lecz jako człowiek do człowieka i proszę pana, a raczej radzę panu, by cofnął pan zameldowanie.
– Panie komisarzu, oświadczam panu urzędowo, że oskarżenia nie cofam i złodziejka musi ponieść zasłużoną karę.
– Nie wiem, czy to jest etycznie z pańskiej strony, że wniósł pan doniesienie o kradzieży, przedstawiając sprawę w fałszywym świetle. Twierdził pan przy tym, że zna pan panną K. tylko przelotnie, co jest sprzeczne z zeznaniem świadków, jak również i jej opisem sprawy.
– To jest już moja rzecz – odparł arogancko i wyszedł.
Nie pozostawało mi zatem nic innego, jak odesłać pannę K do więzienia śledczego, sam zaś udałem się do sędziego śledczego, któremu poruczono sprawę. Opowiedziałem mu szczegółowo o przejściach nieszczęśliwej, uwiedzionej dziewczyny i o nieludzkiej zawziętości jej uwodziciela.
– W dodatku teraz więzienie, panie sędzio, zabija ją duchowo, moralnie i fizycznie. Czy nie mogłaby odpowiadać z wolnej stopy? – zapytałem.
– Mógłbym ją ewentualnie zwolnić za minimalną kaucją.
Wobec tego, że rodzice jej nie mogli jej pomóc, udało się po licznych staraniach nakłonić jednego z jej znajomych do złożenia za nią kaucji w kwocie trzystu marek.
W międzyczasie panna K. otrzymała posadę w jednym z biur technicznych na Pradze, gdzie pracowała przez dłuższy czas ku największemu zadowoleniu swojego chlebodawcy.
Wreszcie nadszedł dzień rozprawy sądowej.
Pan Z. był na tyle przezorny, że na rozprawę się nie stawił i nie popierał oskarżenia. Przeczuwał widocznie, że gdyby świadczył w tej sprawie, to nie oszczędzałbym go i z sali sądowej wyszedłby więcej upokorzony, aniżeli oskarżona.
Po wyjaśnieniu całej sprawy sąd przyznał oskarżonej daleko idące okoliczności łagodzące i skazał ją na jeden miesiąc aresztu z zawieszeniem kary na dwa lata.
Widywałem ją jeszcze przez jakiś czas w Warszawie i jak się później dowiedziałem, wyszła za mąż za bogatego fabrykanta łódzkiego i jest obecnie szczęśliwą żoną i matką dwojga ślicznych dzieciaków.

Tekst pochodzi z tomu „Strzał w nocy”.