E. Feliks Górski, Burke i Burkici (1828-31)
Tekst pochodzi z Czarnej Księgi, tom 1
Edynburskie przedmieścia mają uliczki ubogie ciasne, ciemne, brudne, gdzie stoją pojedyncze domki, będące w harmonii ze wszystkim, co je otacza. Tam w ciasnym natłoku mieszka ubóstwo, nędza, zbrodnia, tam spekulują też na nędzarzach, bo nad drzwiami takich domków zwykle umieszczony jest napis: „Tu są na noc łóżka do najęcia”. Wyrobnicy, żebracy, za małą opłatą znajdują tu przytułek na noc.
W jednym z takich domków utrzymywał gospodę podobnego rodzaju niejaki Hare z żoną; w innym trudnił się podobnym przemysłem Irlandczyk, zwany Burke, ze swą nałożnicą. Hare i Burke, ludzie z ostatniej klasy pospólstwa, często byli razem; obaj pijanice; z czego się właściwie żywili, nikt nie wiedział. Szeptali sobie sąsiedzi, że to są tak zwani rezurekcjoniści, co wygrzebują i kradną trupy i sprzedają je lekarzom dla sekcji anatomicznych.
Od pięciu dni dwaj biedacy, Grey z żoną, mieszkali albo raczej sypiali u Burkego, gdy ten wieczorem 31 października 1827 roku wyprawił ich od siebie, mówiąc, że tej nocy zostać u niego nie mogą: niech idą do sąsiada Harego i tam zanocują. Zrobili tak, ale 1 listopada rano przyszli znowu do domu Burkego dla zabrania bielizny dziecinnej, tam w łóżku zapomnianej. Burke ostrzegał ich, żeby się do łóżka nie zbliżali, ale trudno pojąć, dlaczego sam wyszedł z izby i Greya z żoną w niej zostawił. Ci w słomianej pościeli łóżka znaleźli trupa starej kobiety, której twarz była zakrwawiona i krwią nabiegła. Zdjęci strachem i zgrozą wypadli na ulicę, tam spotkali nałożnicę Burkego, Helenę MacDougal, i powiedzieli jej, co widzieli. Zmieszana do najwyższego stopnia, obiecała im pieniędzy, byle tylko zachowali tajemnicę i padła im do nóg zaklinając, aby ich nie zdradzili. Ale Grey z żoną przenieść tego na sobie nie mogli i donieśli policji. Całe sąsiedztwo wnet było w ruchu, a najbliższy sąsiad Burkego, Hugh Alston przypomniał sobie teraz, że o 11 w nocy słyszał krzyk o ratunek i jęki niby osoby umierającej. Zapytany, czemu wnet nie poszedł po policję, odpowiedział, że poszedł, ale policjanta żadnego znaleźć nie mógł.
Policja przybyła na miejsce. Głos ludu wystąpił ze straszliwą potęgą w roli oskarżyciela. Niepewne domysły nagle znajdowały swoje wyjaśnienia. Odkryto jaskinię morderców, nie jedną, ale dwie, bo i dom Harego był nią, a napis na drzwiach: „Tu najmują łóżka do spania” był zuchwałym szyderstwem. Domy te były jatkami, gdzie przedawano chirurgom mięso ludzkie, gdzie nawet przygotowywano je dla nich. Zbrodniarze nie tylko byli rezurekcjonistami, co kradną ciała, aby je sprzedawać, ale mordercami, co zabijali, aby mieć trupy na sprzedaż!
Burke z nałożnicą Heleną, Hare z żoną ujęci i wytoczono przeciw nim proces kryminalny.
Przesąd czy zabobon, czy uczucie religijne pozbawiają w Anglii naukę lekarską środków badania budowy ciała ludzkiego za pomocą sekcji na trupach. Źródła uczucia, którym się Anglik w tej mierze powoduje, szukać bez wątpienia należy w wyobrażeniach religijnych. Uszanowanie dla ziemskiej człowieka powłoki, dla grobów sięga najodleglejszych czasów; w wiekach pogaństwa znieważenie trupa, znieważenie grobu, krwią tylko okupić się mogło. Religia chrześcijańska nauką o zmartwychwstaniu dodała temu uczuciu uszanowania nowy żywioł, a w żadnym kraju chrześcijańskim nie trzymają się tak ściśle litery objawienia jak w Anglii. Tam wierzą, że wszystkie rozproszone cząstki ciała ludzkiego powstaną na głos trąby sądu ostatecznego, wyjdą z grobów, z popiołów, spod lodów bieguna, z głębi morskiej i złożą znowu tę znikomą całość, którą dawniej składały. Dlatego jest też bezbożnością dotykać się ciała ludzkiego, chociaż przemienionego w masę martwą, bezduszną i krajać je, a tak dzieło boże kaleczyć. Ta myśl mniej lub więcej wyraźnie pojęta, jest zasadą odrazy wstrzymującej Anglika od oddania ciał zmarłych pod nóż sekcyjny lekarzy. Wyobrażenia te są wspólne wszystkim klasom towarzystwa; zabobon i prawa wieków średnich dodały im jeszcze więcej siły. Według praw tych bowiem trupy straconych zbrodniarzy jedne tylko mają być oddawane anatomom; stąd wkorzenione zdanie, że sekcja jest hańbą, jest częścią kary. Mało jeszcze zrobiono, aby sprostować ten mylny sposób widzenia; wnioski czynione w parlamencie w tej mierze po większej części upadły.
Preparaty anatomiczne nie są dostateczne do zgłębienia nauki, nie mogą zastąpić sekcji na ciele dokonanej i dlatego uczniowie medycyny wolą uczyć się anatomii za granicą, gdy tylko środki im na to pozwalają. Lecz nie wszyscy uczniowie medycyny są w stanie łożyć koszt na to potrzebny; liczba straconych winowajców nie wystarcza na nieodbitą potrzebę zakładów chirurgicznych; temu złemu zaradzono przez środek jeszcze gorszy; wykradano z ziemi ciała świeżo pochowane; od dawna się to praktykuje, a nawet powstało nowe rzemiosło, tak zwanych rezurekcjonistów, którzy podstępnie albo przemocą wykopują na cmentarzach trupy i sprzedają do muzeów anatomicznych.
Rzemiosło to daje nieraz powód do scen niebezpiecznych, okropnych. Krewni osób zmarłych, którzy za największą hańbę poczytują, jeśliby ciała zostały wyrwane świętemu ziemi łonu, skoro tylko mają podejrzenie, że banda rezurekcjonistów w sąsiedztwie grasuje, utrzymują przy grobie wartę tak długo, póki ciało według wszelkiego podobieństwa nie zepsuje się o tyle, że do użytku naukowego staje się niezdatne. Lecz i to nie zawsze odstrasza złodziei. Muzea anatomiczne drogo płacą za świeże trupy, po 8-11 funtów szterlingów, w miarę dobroci ciała i konkurencji sprzedających. Złodzieje znęceni taką nagrodą starają się straż oszukać albo gwałtem rozpędzić i nieraz na cmentarzu przychodzi do krwawej bitwy.
Taka scena wydarzyła się w Dublinie na cmentarzu Merriońskim w roku 1828 w grudniu. Kilku młodych ludzi pilnowało grobu zmarłej siostry. Około północy banda rezurekcjonistów przybyła na cmentarz; poznali młodzieńców, wiedzieli, dlaczego ci tu wartę trzymają; przełożyli im więc projekt do zgody; bracia mieli wskazać miejsce, gdzie siostra leży, a rezurekcjoniści obowiązali się pod słowem honoru, że miejsce to pozostanie nietknięte; natomiast zaś bracia mieli oddalić się albo przynajmniej nie przeszkadzać rezurekcjonistom inne trupy wygrzebywać. Bracia nie zezwolili na to; póki oni trzymają wartę, żaden trup nie miał być tknięty. Przyszło do bitwy i banda rezurekcjonistów, złożona z dziesięciu ludzi, została spędzona z placu. Uciekli, grożąc, że wrócą i dotrzymali słowa. Z większą daleko siłą, bo ich było około czterdziestu, rozmaicie uzbrojonych, ukazali się znowu po północy; ale i warta przy grobie tymczasem wystarała się o posiłki i po walce, w której z obu stron krew płynęła, rabusie musieli ustąpić.
Ten wypadek zdarzył się w Irlandii, w kraju, gdzie bezprawie i gwałty nie są osobliwością. Lecz i w Anglii działy się podobne oburzające sceny. W styczniu 1829 roku żebrak z żoną szedł uliczką jednego z przedmieść londyńskich, gdy właśnie podnoszono człowieka, który apopleksją tknięty nagle życie zakończył. W mgnieniu oka wpadają na myśl przywłaszczyć sobie zmarłe ciało, aby je potem sprzedać. Z płaczem i jękiem wołają, że to bliski ich krewny, szwagier, który niedawno z pieniędzmi przybył do Londynu, tu oddał się pijaństwu, a to też jest przyczyna, że na apopleksję skończył. Nikogo z otaczających zmarły nie obchodził, każdy był rad, że ktoś przynajmniej zajmuje się nieboszczykiem. Żebrak z żoną zanieśli ciało do szpitala św. Bartłomieja i sprzedali za 11 gwinei. Wspólniczka jakaś, źle od nich nagrodzona, wydała tajemnicę. Lecz niedostawało warunków kradzieży, bo ciała nie wynieśli z cmentarza, tylko zabrali je z ulicy. Jedynie więc za kradzież łachmanów okrywających zmarłego zostali uwięzieni i skarani.
Można sobie wyobrazić, do jak łotrowskiej klasy ludzi należą rezurekcjoniści, a jednak lekarze angielscy muszą z nimi wdawać się w pewien rodzaj zażyłości. Lekarze są wspólnikami ich tajemnicy; muszą ich zachęcać ponętą znacznej nagrody do gorliwości w zbrodniczym rzemiośle; bo jakkolwiek wiele ciał bywa skradzionych i oddawanych do teatrów anatomicznych, nigdy jednak nie ma ich tyle, ile dla tak wielkiej masy uczniów trzeba. Profesorom inne jeszcze grozi niebezpieczeństwo; muszą patrzeć przez szpary na to, czego się może domyślają – przynajmniej sprawa Burkego rzuca na nich straszliwą poszlakę! Świeże trupy osób zdrowych, niedawno zmarłych, są dla nich najbardziej pożądane. Liweranci łatwo dostrzegli, że taki towar najchętniej bywa przyjmowany, najlepiej płacony, a to musiało dodać bodźca do dostarczenia takich właśnie trupów.
Burke i Hare mieli wprawdzie już poprzedników, co zabijali dzieci, by je sprzedać młodym chirurgom, lecz oni podobno pierwsi wpadli na szatański pomysł utworzenia sobie najbardziej bezecnego rzemiosła, jakie wynaleźć można: systematycznie zabijać żyjące ofiary, żeby ich trupami prowadzić handel.
Proces przeciw Burkemu okazuje w rażącym świetle jeden z niedostatków prawa karnego angielskiego. Policja i sąd miały od początku moralną pewność o spełnieniu zbrodni; wiedziały, że Burke z nałożnicą oraz Hare z żoną prowadzą handel trupami; że to nie są rezurekcjoniści, nie wygrzebują ciał zmarłych, ale zwabiają do siebie nieszczęsne ofiary, pozbawiają je życia i niezwłocznie potem sprzedają zakładom chirurgicznym. Lecz zdawało się, że brak dowodu zupełnego, dowodu takiego, który by przed przysięgłymi miał moc stanowczą; aby go więc osiągnąć, wybrano spomiędzy winnych jednego, któremu obiecano ułaskawienie za to, że przeciw wspólnikom świadczyć będzie. Takiego świadka w Anglii zowią świadkiem królewskim.
Wybór nie mógł być nieszczęśliwszy; głównego zbrodniarza oszczędzono, aby stosunkowo mniejszego przekonać. Ale czy nawet zachodziła potrzeba mieć świadka królewskiego? Na to pytanie odpowiedź niełatwa.
Dwaj świadkowie znaleźli starą kobietę w łóżku nieżywą, skrwawioną, z twarzą krwią nabiegłą. Burke poprzedzającego wieczoru bez powodu wyprawił świadków tych z domu, a z rana, gdy znowu przyszli, nakazał im, aby się do łóżka nie zbliżali. Nałożnicę jego zdjął strach, gdy się dowiedziała, że widzieli ciało; chciała ich przekupić, na klęczkach błagała o tajemnicę. Sąsiad w nocy słyszał krzyk, jęki bolesne osoby umierającej. Obejrzenie trupa, choćby nie przekonało o śmierci gwałtownej, przynajmniej wzmocniłoby podejrzenie. Burke sprzedał profesorom już wiele trupów w okolicznościach podejrzanych. Był włóczęga, pijak, nie miał sposobu do życia; słowem był człowiekiem, po którym można się było spodziewać zbrodniczego czynu.
Czyliż obawiano się, że przysięgli, ujęci litością albo dla skrupułów sumienia, nie uznają dowodów za dostateczne? Przy oburzeniu panującym w mieście przeciwnej raczej ostateczności należało się obawiać.
Można by powiedzieć, że świadek królewski został obrany na to, aby wszystkie ogniwa zbrodni na jaw wyprowadzić, wszystkie rozgałęzienia niecnej spółki wynaleźć. Ale skutek okazał inaczej. Wszystkie zbrodnie, o jakich w procesie zdarzyła się wzmianka, zostały pominięte i sądownie dochodzono tylko jednego zabójstwa, spełnionego na żebraczce irlandzkiej. Factum to wystarczyło do dopięcia celu, aby kara śmierci przeciw jednemu ze zbrodniarzy była wyrzeczona. Zresztą Burke po skazaniu na śmierć wyznał wszystkie zbrodnie tegoż rodzaju, dopełnione przez siebie i wspólników – wyznał ich tyle, że zgroza nie dozwala ich spisać.
Należy mniemać, że wybór świadka królewskiego był czynem nierozważnego pośpiechu, który jednak według procedury angielskiej już więcej nie dał się sprostować i odwołać, a który i w samej Anglii surowo w swoim czasie był ganiony.
William Burke urodził się w roku 1792 w hrabstwie Tyrone w Irlandii, z ubogich, ale uczciwych rodziców. Odebrał nawet lepsze wychowanie, niż zwykle dają dzieciom ubogich Irlandczyków. W szkole odznaczał się ochędóstwem, pilnością i pojętnością. Sam mówił o sobie, że był czas, kiedy był bardzo nabożny i często bywał w kościele. U rozmaitych rzemieślników terminował z kolei, ale stan rzemieślniczy nie spodobał mu się; zaciągnął się do milicji i pojął żonę. Po siedmiu latach służby pułk zwinięto; on rzucił żonę, opuścił Irlandię i udał się do Szkocji, aby pracować przy kopaniu kanału.
Tu poznał nałożnicę swoją, Helenę MacDougal, podobnież córkę uczciwych rodziców: oddał się lenistwu, rozpuście i pijaństwu. To chodził do żniwa w pole, to robił przy kanale, to przy szosie, to znowu w Edynburgu łatał stare obuwie. Powodziło mu się źle. Na drodze do Glasgow on z Heleną poznali żonę Harego.
Tu w zeznaniach jego zachodzi przerwa, którą zapełnić nie było interesem sądu, aby winy świadka królewskiego nie uczynić bardziej jeszcze oczywistą, niż była i bez tego; Hare znowu ze swojej strony nie miał interesu dostarczać kompromitujących objaśnień, o które nie był pytany.
Hare w domu swoim z żoną i trzecią podobno jeszcze wspólniczką już zajmował się ohydnym swoim rzemiosłem, kiedy Burke z Heleną znalazł u niego przytułek. Od dawna Hare prowadził to rzemiosło, ile poświęcił mu ofiar, nim Burke został wtajemniczony, to na zawsze okryte nieprzejrzaną zasłoną, dosyć powiedzieć, że okazało się, że intern jest korzystny i nie tylko na utrzymanie pryncypała wystarcza, ale że tyle daje do czynienia, iż majster musiał przyjąć jeszcze czeladnika albo wspólnika; potrzebny mu był człowiek silny, śmiały, przebiegły; a Burke odpowiadał tym warunkom.
Hare przypuścił go do tajemnicy i znalazł pojętnego ucznia. Napis nade drzwiami brzmiał: „Tu są łóżka do najęcia na noc”. Dla największej liczby osób, co w nich zasnęły, łóżka te były miejscem prowadzącym do wiecznego spoczynku.
Burke wyznał, że tylko przy pierwszym morderstwie musiał nieco walczyć z sobą i przez czas niejaki doznawał wyrzutów sumienia. Lecz zahartował się w krótkim czasie i wykonywał tę robotę zupełnie tak, jak każdą inną. Kiedy interes rozwinął się na większą skalę, może zapragnął niezależności, może inne miejscowe skłoniły go powody; dosyć, że w uliczce odległej najął domek samotny. Jednakże pomimo to spółka między nim a Harem trwała dalej. Gdy Hare u siebie miał robotę, Burke przychodził do niego i pomagał; gdy Burke znowu u siebie miał podobne zajęcie, Hare przychodził do wyzwolonego czeladnika dla pomocy. Nie widać, żeby między nimi kiedy przyszło do poróżnienia lub zwady o podział zysków.
Burke zajmował się swoim rzemiosłem od 12 lutego do 31 października 1828 roku; wtedy zamordowanie ostatniej ofiary, żebraczki irlandzkiej, stało się głośne i sądy wdały się w tę sprawę.
Gazety edynburskie po raz pierwszy 16 grudnia doniosły, że policja odkryła bandę potworów, dopuszczających się zbrodni niesłychanych. Duma narodowa Szkotów długo wzbraniała się wyznać, że Szkocja jest ojczyzną podobnych okropności. Posiedzenia assyzów zaczęły się 21 grudnia i tylko Burke z nałożnicą swoją Heleną MacDougal stawieni przed sąd jako oskarżeni. Wprawdzie w akcie oskarżenia żona Harego figuruje jako pomocniczka, lecz gdy nie było dostatecznego dowodu jej wspólnictwa i udzielonej przez nią pomocy, gdy się później okazało albo też przypuszczano, że mogła domyślać się zbrodni, że mogła nawet o nich wiedzieć z pewnością, ale że zawsze, gdy się brano do dzieła, zbrodniarze wysyłali ją z domu, z tych przeto powodów od oskarżenia względem niej odstąpiono.
Akt oskarżenia wylicza trzy osobne zabójstwa: 1. popełnione w nocy 31 października na żebraczce irlandzkiej, które pociągnęło za sobą odkrycie i uwięzienie; 2. popełnione dawniej na dziewczynie dwudziestoletniej, zwanej Patterson; 3. popełnione na chłopaku niespełna rozumu, zwanym Wilson. Inne podobne czyny okropne, o których zdarzyła się wzmianka w zeznaniach Harego lub drugich świadków, nie zostały wyjaśnione, bo i te wystarczały na wydanie wyroku. Z uwagi na oburzenie panujące w mieście uznano za rzecz przyzwoitą nie odkryć całej prawdy; nie dozwalał tego wreszcie wzgląd na ocalenie obranego świadka królewskiego Hare.
I z tych nawet trzech punktów objętych aktem oskarżenia musiano w ciągu procesu odstąpić dwóch ostatnich, aby nie zawikłać w nie Harego w taki sposób, iż obrońcy Burkego mogliby wystawić swojego klienta w świetle tylko pomocnika, a świadka królewskiego jako głównego sprawcę. Część ta procesu jest nader ciemna, ani też później nie starano się wyjaśnić jej należycie, bo nade wszystko życzeniem, aby publiczność o całym tym procesie zapomniała.
Tak więc jedno tylko zabójstwo żebraczki irlandzkiej, zwanej Campbell, zamordowanej w nocy 31 października, pozostawało do rozbioru i decyzji przysięgłych.
Udowodniono, że wieczorem 31 października przyszła do domu Burkego, aby tam mieć nocleg, z jej powodu gospodarz na tę noc wyprawił z domu dwoje małżonków, którzy od pięciu dni u niego sypiali, ludzi biednych, ale nie żebraków. O jedenastej godzinie z wieczora sąsiad słyszał krzyk gwałtowny w domu Burkego i jęki niby osoby umierającej, co takie na nim zrobiło wrażenie, że wyskoczył z łóżka i pobiegł po policję, lecz dziwnym zdarzeniem żadnego policjanta nie znalazł.
Tejże nocy Burke, zwykły liwerant trupów do teatru anatomicznego doktora Knoxa, zapukał o północy do drzwi doktora. Asystent Knoxa i dozorca teatru anatomicznego, Peterson, przyzwyczajony do takich odwiedzin, otworzył, a Burke szepnął mu z cicha, że ma coś dla doktora. Peterson niezwłocznie poszedł z Burkem do domu i tam zastał Helenę MacDougal i Harego z żoną. Burke wskazał na pęk słomy złożony na łóżku, w który owinął ciało. Peterson ciała nie oglądał, ale Burkemu powiedział, aby jutro przyniósł je do teatru anatomicznego.
Burke – jak świadczy Peterson – wykonał to zlecenie. Lecz nim je wykonał jeszcze, wrócili do jego domu o wczesnej bardzo godzinie małżonkowie Grey, których wczoraj wyprawił. Burke zagniewany rozkazał im, aby się nie ważyli przystąpić do łóżka; gdy jednak on wyszedł z izby, a ich zostawił, zbliżyli się do łóżka pomimo zakazu, odkryli martwe ciało, wybiegli, powiedzieli Helenie MacDougal, co znaleźli, po czym nastąpiło wszystko to, co już wiemy.
Zdaje się, że Greyowie nie zaraz donieśli sądowi lub policji; ludzie tego rodzaju zwykle nieradzi pokazują się policji na oczy i komuż wreszcie pilno wystąpić w roli oskarżyciela, nade wszystko w rzeczy tak okropnej? Dosyć, że 1 listopada z rana wyrobnik przyniósł do teatru anatomicznego trupa żebraczki, zapakowanego w skrzyni. Burke i Hare przyszli z nim i natychmiast otrzymali 5 funtów szterlingów, z obietnicą, że dostaną więcej, jeśli ciało będzie przydatne. Peterson znał ich obu i wiedział, że doktor Knox u nich trupy kupuje. Jak sam zeznaje, widział już często przynoszone ciała, o których nie zdawało mu się, żeby leżały w grobie; słyszał też o klasie ludzi dostarczającej doktorom trupy, co nie były pochowane.
Ciało 3 listopada miało być dysekowane[1], ale dniem wprzódy policja dopominała się o wydanie skrzyni.
Czyliż, powtarzamy, obok takich świadectw zachodziła jeszcze potrzeba ułaskawienia głównego sprawcy, mistrza i nauczyciela w zbrodni, aby go przypuścić jako świadka przeciw uczniowi?
Hare co do tego zabójstwa zeznał: Burke powiedział mu 31 października, aby przyszedł w nocy, że ma w domu zwierzynę. Hare stawił się. Był obecny przy mordzie, ale się tylko przypatrywał. Burke dobrą porcją wódki upoił żebraczkę, jak zwykle i inne ofiary upajał. Gdy leżała w łóżku, rzucił się na nią, piersiami przycisnął jej głowę, jedną ręką zatkał jej nos i usta, drugą zacisnął gardło. Po małym kwadransie kobieta żyć przestała. Zapytany, czy nie należał do tego zabójstwa, czy w domu swoim wspólnie z Burkem nie popełnił mordu, Hare nie dał żadnej odpowiedzi. Przywilej ten służy każdemu zbrodniarzowi. Ale Burke w późniejszych zeznaniach oświadczył, że Hare nie tylko był widzem, ale i pomocnikiem przy zamordowaniu żebraczki. Podczas gdy Burke krzątał się koło głowy i gardła, Hare przycisnął sobą tułów ofiary.
Oskarżenie obejmowało tylko Burkego i Helenę MacDougal. Można by je rozciągnąć i przeciw Haremu i jego żonie i być pewnym, że sąd wszystkich winnymi uzna. Lecz głos publiczny oskarżał jeszcze kilka osób: mianowicie lekarzy i profesorów, szczególnie doktora Knoxa, że wdali się w tak niecny handel i do niego zachęcali. Nie można zaprzeczyć, że mówiły przeciw nim ważne poszlaki.
Według późniejszych zeznań Burkego trupy szesnastu osób, które on z Harem zamordował, wszystkie zostały sprzedane doktorowi Knoxowi. Ten nigdy nie pytał, skąd były wzięte. Gdy Burke raz przyniósł trupa, a Peterson zdawał się mieć jakieś wątpliwości i wzbraniał się go przyjąć, Burke wręcz mu powiedział: „Mniejsza o to, pójdę do samego doktora”. Doktor Knox i jego asystenci wiedzieli, że Burke i Hare nie są rezurekcjonistami, płacili za trupy pochodzące od Burkego wyższą daleko cenę niż zwykle za trupy inne, przez rezurekcjonistów wykopane. Trupy z fabryki spółkowej Burkego i Harego wszystkie były uduszone. Dziekan fakultetu zapytany przez sąd jako znawca oświadczył, że śmierć przez uduszenie pędzi krew do głowy i że twarz indywiduów tą śmiercią zmarłych jest całkiem krwią nabiegła. Czyliż anatomowie nie mieliby poznać trupów uduszonych? A szesnaście takich ciał, jedną śmiercią zmarłych, dostarczono jednemu i temuż samemu doktorowi! Burke i Hare powiedzieli mu, że ciała zmarłych zakupują od ich krewnych. Jeżeli doktor temu uwierzył, jeżeli uwierzył o szesnastu trupach po sobie następujących, tedy w najwyższym stopniu spada na niego zarzut lekkomyślnej łatwowierności. Jedna z gazet edynburskich doniosła w owym czasie za rzecz pewną, że ciż sami zbrodniarze i innym profesorom anatomii w Edynburgu po kilka razy ofiarowali trupy na sprzedaż, lecz że ci stanowczo odmówili kupna, ponieważ mieli jakieś podejrzenie względem sposobu, jak sprzedający te ciała do posiadania ich przyszli. Takie podejrzenie w każdym razie powinno inne za sobą pociągnąć skutki niż samo tylko odmówienie kupna.
Nikt wyraźnie nie powiedział, że doktor Knox z wiedzą był wspólnikiem ohydnej zbrodni. Ale jak zbieracze przedmiotów naukowych mogą oddać się swojej namiętności do takiego stopnia, że dla dogodzenia jej gotowi dopuścić się prostej kradzieży, tak i podobnie zapał do nauki może zmienić się w manię powodującą umysły skądinąd szlachetne do okrucieństwa, od którego tylko krok do zbrodni. Doktor zapewne zadrżałby na samą myśl zamordowania człowieka w celu tym, żeby go dysekować. Ale ciało osoby zamordowanej, której nie mógł wrócić do życia, tego nie odrzucał i w zapale naukowym tłumił w sobie wszelkie podejrzenia, nie chciał o nich myśleć. Tak oskarżał go głos publiczny, a przewód procesu nic nie zawiera, co by te zarzuty osłabiało.
Przysięgli bez wahania uznali Burkego winnym. Co do Heleny MacDougal znaleźli, że czyn zabójstwa niedostatecznie udowodniony. Sąd skazał Burkego na śmierć. To jedyne zadośćuczynienie można było dać obrażonemu społeczeństwu. Lecz zarazem sprawa ta dostarczyła nowego żywiołu staremu zabobonowi. Sędzia bowiem powstał i tak do Burkego przemówił:
– Potrzeba zapobieżenia zbrodniom tego rodzaju sprawuje to, iż nie powinieneś mieć najmniejszej nadziei ułaskawienia. Jedną wszakże mam wątpliwość to jest, czyli dla zadośćuczynienia obrażonemu prawu i głosowi powszechnego oburzenia nie powinien bym rozkazać, aby ciało twe powieszone w kajdanach dopóty pozostało na szubienicy, póki słońce nie wybieli twoich kości, aby innych od popełnienia takich zbrodni odstraszyć. Lecz gdy zważam, że tak obrzydły widok obrażałby oko ludzkie, skłaniam się do łaskawego wyroku, mianowicie, że ciało twoje ma być publicznie dysekowane. Spodziewam się, że jeżeli kiedy był zwyczaj zachowywać szkielety, twój będzie zachowany, aby potomnym czasom przenieść wiadomość o twoich straszliwych zbrodniach.
A więc dla obostrzenia kary skazano winowajcę na to, iżby uległ temuż losowi, jaki tylu innym zgotował w sposób daleko okrutniejszy. Co mu szkodziło, czy po powieszeniu dysekować go, krajać albo ćwiartować będą? Sam Burke później mówił, że mu to wszystko jedno. Sędzia chciał sprawić wrażenie na pospólstwie, ale najnieszczęśliwszą do tego obrał porę. Właśnie wtedy był czas powstać na zastarzałe przesądy, a tu przeciwnie stróż prawa sam, siląc się na wymierzenie najokropniejszej kary, innej nie znajduje nad tę, że ciało zbrodniarza będzie lekarzom oddane do celu naukowego. Któż więc po wyroku takim ma poświęcić ciało własne, ciało krewnych na podobną hańbę? A jednak lekarze muszą mieć trupy, aby uczyć się i nauczać, muszą się o nie starać, a na liwerantach nigdy nie zabraknie, póki tylko zapłata wynagrodzi robotę.
Dziwnym zdarzeniem sąd dopiero po wyroku kazał dom Burkego raz jeszcze dokładnie zrewidować. Naturalnie, że nie znaleziono ani kości ludzkich, ani ciał zagrzebanych, ale inne zrobiono odkrycie, prawie równie straszne. W kącie, pod gruzem i śmieciami, leżała znaczna ilość starych trzewików, butów i łachmanów; były to rzeczy pozostałe po zamordowanych ofiarach, których sprzedać nie było warto, a których zniszczenie było dosyć trudne. Wielu ciekawych zwiedzało ten dom przeklęty; w ich liczbie i Walter Scott, który później zapewniał, iż widok ten rzeczywisty przewyższał okropnością to wszystko, co najbujniejsza fantazja poety zdoła wyobrazić.
Miesiąc czasu upłynął aż do egzekucji Burkego. W więzieniu uczynił wyznanie zupełne, którego jednak z powodów pewnych zaraz nie ogłoszono. Co do okropnego rzemiosła swego wyznał: że pierwsze zabójstwa popełnione były w domu Harego, który go sposobu zabijania przez uduszenie nauczył. Ogółem zamordowali szesnaście osób, z tych dwanaście było kobiet, a czterech mężczyzn; dziewięć osób pozbawiono życia w domu Harego, dwie w jego stajence, jedną w domu brata Burkego, a cztery w domu, gdzie Burke mieszkał jako lokator. Daty morderstw tych Burke nie umiał dokładnie oznaczyć, lecz myślał, że gdy wszystkie szesnaście ciał sprzedali doktorowi Knoxowi, księgi zatem doktora, w których zapisana jest opłata za dostarczone trupy, dadzą zapewne co do tego punktu dostateczną informację. Między zamordowanymi była i krewna pierwszego męża Heleny MacDougal. Burke tyle miał przynajmniej czucia, że nie chciał być pierwszym, gdy się na nią rzucili. Hare to uczynił, a potem mu Burke pomógł. Żona Harego zaproponowała raz Burkemu, żeby i Helenę zabić, i radziła, aby z Heleną poszedł na wieś, tam jej życie odebrał, a potem do Harego napisał, że umarła; nie zrobił jednak tego, bo żonie Harego nie ufał. W nocy po spełnionym morderstwie Hare był w stanie spać spokojnie, Burke zaś musiał ciągle mieć przy łóżku flaszę wódki i upijał się. Peterson, dozorca muzeum doktora Knoxa, gdy przynosili ciało, zawdy im mówił, aby ich tyle dostarczali, ile tylko mogą, a niekiedy skrzynię, w której ciała przynosili do muzeum, sam doktor Knox im dostarczał. To niemałą dla nich było zachętą i wiele już osób upatrzyli sobie na ofiary, które jednak przypadkowo uszły ich zasadzek. Przy popełnianiu morderstwa zawdy byli pijani, a i po nim pili dopóty dzień i noc, póki nagrody od doktora Knoxa odebranej nie roztrwonili. Wtedy zastawiali suknie, zabijali na nowo i pieniędzmi, które dostali, wykupywali suknie. Z początku nieśmiało i tylko zmierzchem zanosili ciała do muzeum, ale bezkarność dodała im odwagi i ciało młodej Patterson zanieśli w dzień; jeszcze cztery godziny nie minęło, odkąd skonała, a już trup jej leżał na stole sekcyjnym, jeszcze był ciepły (!); doktor Knox do tego stopnia unosił się nad pięknością form, iż posłał po znajomego malarza, aby mu tak cudny egzemplarz pokazać; ciało to zachowano w spirytusie i dysekowano dopiero w cztery miesiące. Zawarli z doktorem Knox umowę, mocą której dostawali za każdego trupa, ile by ich tylko dostawili, 10 funtów szterlingów w zimie, a 8 funtów szterlingów w porze letniej.
Pierwsze sprzedali ciało biedaka, który stołował się u Harego i umarł na wodną puchlinę. Parafia dostarczyła dlań trumnę; nakładli w nią kory dębowej, a ciało sprzedali doktorowi Knox za pół funta. Tak wysoka cena dała im powód do zabijania ludzi, aby ciała ich sprzedawać, i odtąd przedawali takie tylko trupy. Sposób, jakim zabójstwa dokonywali, opisaliśmy powyżej i nie chcemy obszerniej rozwodzić się nad tym punktem.
Dnia 28 stycznia 1829 roku Burke został stracony. Na placu egzekucji i wiodących do niego ulicach miało się zebrać do 20 000 ludu. Konstablowie ledwie mogli hamować wściekłość pospólstwa. Od chwili kiedy wóz z delikwentem wyruszył z bramy więzienia, nieustanne rozlegały się krzyki: „Zabójca!”, „Morderca!”, „Burkować go!”, „Zaduś go, miły mistrzu!”, „Gdzie jest Hare?!”, „Powiesić doktora Knox!”.
William Burke, według zgodnego świadectwa wszystkich, co go widzieli, nie miał bynajmniej w fizjonomii nic srogiego, odznaczał się przeciwnie wyrazem uprzejmości; stąd też Hare zawdy jemu zlecał zwabianie ofiar do jaskini łotrów. Lecz kiedy był rozdrażniony, wtenczas z oka jego strzelała błyskawica, zdradzająca piekielną duszę. Tego rodzaju spojrzenie rzucił z rusztowania na lud, co go takimi żegnał przekleństwami, jak nigdy może jeszcze żadnego innego zbrodniarza. Jeden z oprawców targnął go dosyć mocno, aby go postawić należycie pod poprzeczną belką szubienicy. Burke odwrócił się i na siepacza drugie podobne rzucił spojrzenie, przed którym zadrżał sam nawet oprawca.
Zrobiono uwagę, że w chwili, kiedy deska, na której stoją delikwenci, wypada im spod nóg, lud zgromadzony, choć najbardziej rozhukany, nagle przez moment zachowuje milczenie grobowe. Ostatnie konwulsyjne drgania członków powieszonego uderzają w najsilniejszego człowieka nerwy jak piorun, zęby mimowolnie szczękają, na całym placu wszystko się trzęsie i drży. Tu nie było nic z tych oznak instynktownego współczucia dla największego nawet zbrodniarza w chwili, gdy zasłużoną ponosi karę; przeciwnie: każdemu konwulsyjnemu targnięciu wiszącego na stryczku towarzyszył głośny krzyk radości i tryumfu.
Jedną potworę sprzątnięto ze świata; ale trzy inne, z których bez wątpienia dwie ciężej niż Burke przewiniły, zostawiono przy życiu i wypuszczono na wolność. Nie zaraz jednak: władze naradzały się dosyć długo, jak względem nich postąpić.
Kiedy Harego przypuścił sąd do łaski, dozwalając mu stawać w roli świadka królewskiego, uczynił to w zamiarze, aby uzupełnić dowody co do jednego zabójstwa popełnionego na żebraczce irlandzkiej, sąd zbytnio się pośpieszył. Wkrótce odkryto dwa inne morderstwa: młodej dziewczyny Patterson i chłopaka Wilsona i te zamieszczono w akcie oskarżenia. Przy tych jednak mordach Hare okazywał się bardziej winnym, śledztwo mogło wykryć, że on był głównym sprawcą, Burke tylko pomocnikiem; puszczono zatem dwa te punkty w niepamięć, bo przeciw Haremu nie można było wystąpić, sąd związał sobie ręce. Lecz wskazania przeciw Haremu mnożyły się, coraz straszniejsze. Sędziowie, prokurator musieli przyznać się do omyłki, że herszta i żonę jego, niemniej zapewne winną, pośpiechem swoim uwolnili od kary. Nie można było wyspowiadać się z tego uchybienia przed publicznością w pierwszej chwili powszechnego oburzenia; a stąd Burkego wyznanie trzymano w tajemnicy kilka dni jeszcze po odbytej egzekucji. Tymczasem sąd naradzał się, czy dana Haremu obietnica odnosi się tylko do pierwszego mordu, o którym wtedy była mowa, czyli też obejmuje wszystkie jego dawniejsze zbrodnie, następnie wykryte? To ostatnie zdanie przemogło. W lutym już Hare z żoną byli wolni i jak wieść niosła, udali się do Irlandii.
Takie zakończenie sprawy wywołało głośne i powszechne nagany. Lud w Edynburgu długo z nieufnością i nieprzyjaźnią patrzył na profesorów i uczniów medycyny. Przenoszenie ciał do teatru anatomicznego groziło niebezpieczeństwem życia. W wielu miejscach odbyły się zgromadzenia znaczniejszych obywateli, na których wotowano podziękowanie prokuratorowi królewskiemu za okazaną gorliwość, obok czego jednak zamieszczono wzmiankę, iż byłoby do życzenia, aby postępowanie sądowe objęło wszystkie osoby z jakiegokolwiek względu do sprawy implikowane. Doktor Knox musiał dać dymisję Petersonowi, aby oburzone pospólstwo jakkolwiek ułagodzić. Wnioski do prawa, z powodu tego wypadku przedstawione parlamentowi, ani nie zaradziły złemu, ani nie uspokoiły słusznie obudzonej obawy, gdyż z jednej strony proponowane przepisy ostrożności nie zyskały zatwierdzenia legislatury, a z drugiej, prawodawcy nie mieli ani siły, ani woli wykorzenić z gruntu przesąd upowszechniony.
Strach ogarnął cały kraj i niestety podobno nie bez przyczyny. Tak na przykład w Inwerness, w połowie stycznia tegoż roku, zginął młody człowiek cierpiący pomieszanie. W Nottingham dwaj mężczyźni na ulicy napadli dziewczynę, przycisnęli jej na twarz plaster ze smoły, a tymczasem nie opodal kilku innych czyhało, żeby ją porwać. Szczęściem plaster niedobrze przylgnął, zaczęła krzyczeć i zbójcy uciekli. Mogła wprawdzie ta napaść i z innych nastąpić pobudek, ale strach powszechny wszystko do jednej odnosił przyczyny. W wielu miastach i wioskach angielskich mieszkańcy nie śmieli wieczorem chodzić po ulicach nieuczęszczanych. Cóż dziwnego, jeżeli się kto lękał wpaść w ręce Haremu, jego żonie, Helenie MacDougal i ich wspólnikom, którzy w głośnym procesie byli na scenie, a teraz nie wiadomo, gdzie snuli się po kraju? Jedna z głównych gazet londyńskich, „Sun”, w numerze z dnia 16 kwietnia zamieściła poniższą powieść, której prawdziwość zdaje się więcej niż podejrzana, lecz która maluje stan powszechnego wtedy przerażenia umysłów.
Młoda dama z wyższego towarzystwa w Edynburgu z pobudek chrześcijańskiego miłosierdzia zwiedzała często osobiście siedliska ubóstwa, choroby, nawet występku, aby nieść chorym na duszy wsparcie duchowe, cierpiącym na ciele wsparcie materialne. Spełniając to szlachetne dobrowolne powołanie odwiedziła po razy kilka kobietę złożoną od miesiąca na łożu boleści. Domek stał w jednej z ciasnych odległych uliczek, których jeszcze tak wiele w starym mieście edynburskim. Raz po południu spędziła całą godzinę przy chorej, pocieszając ją religijnymi słowami i czytając jej ustępy z biblii. Na dworze było zimno, wietrznie, mokro. Gdy dama wstała, by odejść, mąż chorej wszedł, dziękował za łaskawe żony odwiedzenie, żałował przy tym, że dama pieszo musi iść do domu przez błotną ulicę, nadmienił, że tylne drzwi domku prowadzą na ulicę zupełnie suchą i prosił, aby mu pozwoliła tamtędy siebie odprowadzić. Młoda dama podziękowała za grzeczność i powiedziała, że pójdzie z nim. „Droga, którą pani do mnie przyszłaś – rzecze chora – w każdym razie najlepsza”. Mąż tymczasem tak dobrodusznie nalegał, aby dama z nim poszła, że ta, nie zważając na uwagi chorej, gotowa była wyjść tylnymi drzwiami, a nawet już położyła rękę na klamce. Wtem chora zrywa się z łóżka, obwinięta prześcieradłem nadbiega, chwyta ją za rękę, ciągnie za sobą ku drzwiom frontowym domu, nie odstępując na krok aż do progu, a nareszcie puszcza ją, mówiąc z przyciskiem: „Nigdy, nigdy pani tu nie wracaj”. Dama, widząc gwałtowne wzruszenie chorej przy całej tej scenie, myślała, że biedna dostała obłąkania i dlatego nie odwiedziła jej więcej. W kilka tygodni później cały Edynburg biegł zwiedzić morderczą jaskinię Harego i nasza dama też, zdjęta ciekawością, poszła tam w towarzystwie swoich krewnych. Wchodzi do domu i – o grozo! – znajduje się w tejże izbie, gdzie przed niewielu dniami czytała chorej Pismo Święte, a mężczyzna, co ją tylnymi drzwiami chciał odprowadzić, to był Hare.
Można by zarzucić gazetom, że podobnymi artykułami podsycały obawę i popłoch, ale czy zarzut byłby słuszny, kiedy w dwa lata potem następny autentyczny zdarzył się wypadek? Opisujemy go treściwie, bo i któż chciałby długo zastanawiać pióro nad podobnymi bezeceństwami?
Mały chłopak, Włoch, należący do znajomego dobrze w Londynie towarzystwa śpiewaków ulicznych, zaginął od dni kilku. Na próżno szukali go krewni, aż nareszcie ciało jego poznali studenci, którym sprzedać je chcieli rezurekcjoniści pod pozorem, że to trup świeżo z grobu wykopany. Gdy na ciele nieszczęsnego chłopca nie można było dostrzec prawie żadnego śladu śmierci gwałtownej, nie było zatem wątpliwości, że żywy wpadł w ręce dusicielom i stał się przedmiotem najbezecniejszego handlu. Przytrzymano natychmiast podejrzanych liwerantów, a między nimi i niejakiego Bishopa, starego młynarza, mieszkającego nad brzegiem Tamizy. Agent policyjny, bardzo roztropny, zrewidował dom Bishopa w chwili, gdy tylko żona jego sama w domu była. Ta kobieta bardziej znęcona podstępnymi obietnicami agenta niż zastraszona jego groźbami, przyznała się nareszcie, że w domu przebywa banda rezurekcjonistów, i że co dzień tu znoszą trupy, które potem sprzedają.
„Myśmy poczciwi ludzie – rzekła do agenta – umarłych tylko sprzedajemy, nie zaś żywych”. „Dlatego też nieco mniej surowo będziecie karani” – powiedział agent.
W szufladzie znaleziono dwa duże dłuta, obcęgi i inne narzędzia żelazne, a Bishopowa wyznała, że mąż i pomocnicy jego używają tych dłut do rozkłucia czaszek, a obcęgami trupom wyrywają zęby. „Bo trzeba wiedzieć – dodała – że panom chirurgom potrzebne do nauki tylko szczęki. My zaś mamy jeszcze mały zarobek, sprzedając zęby dentystom”. Tenże agent odkrył między innymi i dokument bardzo ciekawy, mianowicie list następny, pisany przez Bishopa, imieniem jednego ze swoich wspólników, do ucznia medycyny, któremu zwykle trupy swe sprzedawali.
Słyszałeś pan zapewne o naszym nieszczęściu. Obwiniają nas, niewinnych, żeśmy udusili małą biedną istotę, żeby ją sprzedać anatomom. My zaś kupiliśmy to ciało od nieznajomego, który nas upewniał, że wyjął je z grobu umarłe. Dowiedziemy tego przed sądem, ale przede wszystkim musimy mieć coś, aby obrońcę zapłacić i z czego żyć w więzieniu. Czylibyś pan z kolegami swoimi nie był łaskaw przysłać nam małe wsparcie? Racz nie zapominać, że za umiarkowaną bardzo zapłatę i z narażaniem się na największe niebezpieczeństwa dostarczaliśmy panom środki wydoskonalenia się w nauce. Teraz panowie ze swej strony też coś uczyńcie, aby nas wyrwać z biedy. Nie zobowiążecie sobie niewdzięcznych.
W imieniu moich wspólników nieszczęścia i niewinnych towarzyszy itd.
Bishop.
List powyższy z innymi dowodami przedstawiono koronerowi (coroner – urzędnik odbywający wizję ciał zmarłych). Ten do gospody „Pod Jednorożcem”, leżącej w cyrkule miasta, gdzie mały śpiewak Włoch najczęściej przebywał, zgromadził przysięgłych wyznaczonych do inspekcji ciała. Według zdania znawców chłopiec został pozbawiony życia przez uduszenie; ale nie znaleziono żadnego znaku wskazującego, jak morderstwa dokonano, a Bishop trwał przy tym, że trupa kupił od człowieka nieznajomego, nie inaczej, jakby kupił zwierzynę (to były własne jego słowa).
Po długiej naradzie przysięgli inspekcyjni wyrzekli, „że młody cudzoziemiec został gwałtownie pozbawiony życia przez morderców dotąd niewiadomych”.
Sprawa Burkego jeszcze była w świeżej pamięci; język nawet angielski wzbogacił się przez nią nowym wyrazem: burkować. Strach w Londynie był wielki. Przy bliższym śledzeniu okazało się, że nie tylko młody Włoch jeden tak nagle zginął; kilka jeszcze dzieci, które, opuszczone od rodziców, utrzymywały się z żebraniny albo kradzieży drobnych, podobnież nie pokazały się w miejscach, gdzie zwykle bywały.
Zewsząd przedsięwzięto środki, aby nową bandę złoczyńców wyśledzić. Najgorliwszym w tej mierze był Piemontczyk Pagarelli, majster kominiarski, u którego mały Włoch przedtem terminował. Augusta Brun, rodem z Sabaudii, udzieliła wiadomości o pochodzeniu zaginionego chłopaka. Rodzice dziecka powierzyli jej go, gdy przed dwoma laty z Sabaudii udawała się do Londynu w nadziei, że chłopiec w Anglii zrobi sobie los. Przywiozła więc z sobą do Anglii Józefa Ferrari (tak się chłopiec nazywał), trzymała przy sobie trzy kwartały, a potem oddała do terminu do Pagarellego na półtora roku. Ale Józefek był dzieckiem rozumnym i wcześnie już chciał być niezależny. Nie podobało mu się wycieranie kominów, uciekł od majstra, z małych swoich oszczędności kupił miskę, klatkę, żółwia i białe myszki Zwierzęta te pokazywał na ulicach, śpiewał przy tym i miał zarobek niezgorszy.
Ze wszech stron dobrowolnie zjawiali się świadkowie, dostarczający policji wiadomości na potępianie oskarżonych, których było czterech: Bishop, May, Williams i Shields. W Anglii rzadko się to zdarza; oskarżyciela obowiązkiem starać się o świadków; kto się sam nastręcza, aby oskarżonego zgubić, ma przeciw sobie opinię publiczną. Lecz w tej sprawie nie tak było; każdy usiłował w czymkolwiek pomóc do wykrycia niesłychanej zbrodni, pomóc do przywrócenia bezpieczeństwa publicznego. Niższym właśnie klasom, ludziom błąkającym się bez przytułku, groziło największe niebezpieczeństwo. Mały Włoch teraz, po śmierci, stał się dziecięciem przybranym całego pospólstwa londyńskiego. Stąd denuncjacje jedne po drugich, ale po części i takie, które mogły prowadzić na mylne tropy.
Sługa w szynkowni, znający oskarżonych, przypomniał sobie, że May i Bishop, dnia 4 listopada, tegoż dnia, kiedy chłopiec znikł, byli z nim w szynkowni, kazali dać herbaty i wódki i namawiali chłopca, żeby pił. May z żartów wlał Bishopowi kielich wódki do herbaty. Bishop doń rzekł językiem złodziei angielskich: „Może mnie chcesz skuć?” – to jest upoić; świadek mniemał nawet, że Bishop jeszcze dodał wiele znaczące słowa: „Czy chciałbyś mnie burkować, aby mnie sprzedać?”.
Niemiec, dorożkarz, Henryk Mann zeznał, że May i Bishop 4 listopada nieśli zawinięcie i żądali, żeby ich zawiózł do Bethnal-Green, lecz on nie pojechał, wiedział bowiem, że to hultaje, gotowi na wszystko, a nie był pewny, czy mu za jazdę zapłacą.
Jakaś pani King, mieszkająca naprzeciw domu Bishopa, widziała 4 listopada z rana koło Bishopa mieszkania małego Włocha z żółwiem i białymi myszkami; dzieci prosiły ją, żeby im kazała pokazać śmieszne zwierzątka; uczyniła to, a stąd dokładnie wiedziała, jak mały chłopiec był ubrany.
Jeden z policjantów na koniec w ogrodzie za domem Bishopa sondował ziemię prętem żelaznym i w miejscu posypanym popiołem, niezarosłym trawą, trafił na jakieś ciało gąbczaste. Kazał kopać w tym miejscu i znalazł kamizelkę, spodnie i koszulę dziecinną. Przy spodniach jeszcze były szczątki żółtych szelek. O trzy stopy głębiej znaleziono znowu granatową kamizelkę, spodnie szaraczkowe, kaftanik w pasy i starą dziurawą koszulę. Na kaftaniku, przy szyi, były ślady krwi. Okazało się, że i kamizelka granatowa, równie jak czapka znaleziona w kącie domu, należały do ubioru małego Włocha.
Sądy londyńskie wzięły rzeczy bardziej stanowczo niż sąd edynburski, chociaż tu stosunkowo dowody, nie były tak zupełne. Przysięgli czterech obwinionych uznali winnymi. Sąd skazał ich na śmierć.
Bishop i Williams, gdy los ich został rozstrzygnięty, uczynili najzupełniejsze wyznanie. May ciągle utrzymywał, że jest niewinny, podobnież Shields i zdaje się, że mieli tylko udział w sprzedawaniu trupów. Dlatego też co do nich egzekucja została odroczona.
Bishop i Williams przyznali się do zamordowania trzech ofiar, do których należały suknie w ogrodzie znalezione. Sposób, jakim popełniali swe zbrodnie, wcale nie był podobny do metody Burkego. Środkami narkotycznymi, przymieszanymi do napojów, odurzali osobę, na której ciało czyhali, potem zanosili do ogrodu do studni, zawieszali za nogi nad wodą, póki napływ krwi do głowy nie spowodował uduszenia. Takim sposobem pozbawili życia młodego człowieka z prowincji, kobietę Franciszkę Pigpurry i małego śpiewaka Włocha, Carlo Ferrari. Co się tyczy Maya, używali go tylko do sprzedaży trupów i on nie winien był zarzuconego mu morderstwa.
Kto by pomyślał, że Hare i Burke mogą być jeszcze przewyższeni w okrucieństwie? To przygotowywanie trupów przez powieszenie za nogi, to pastwienie się oziębłe i wyrachowane nie ma podobno przykładu w nowszej historii.
Od czasu wydania wyroku skazującego winowajców na śmierć znaczna w nich okazała się odmiana. Upadli zupełnie na duchu. Z drżeniem tylko mogli zastanawiać myśl nad tym, że ciało ich pójdzie na stół sekcyjny; uczucie dziwne w ludziach, tak spoufalonych ze zbrodnią, co nadto byli statecznymi liwerantami ciał do sal anatomicznych. Nie masz śladu, żeby czuli rzeczywisty żal za grzechy, żeby byli istotnie skruszeni.
Czytelnicy darują nam bliższy opis egzekucji, odbytej 5 grudnia z rana w Old-Bailey. Z wielu względów była podobna do edynburskiej. Dwustu konstablów siliło się nie o to, żeby porządek utrzymać, ale tylko, żeby powściągnąć lud, iżby nie przełamał bariery i sam nie wymierzył okropnej sprawiedliwości. William wołał do Boga, żeby się umiłował nad jego duszą; że wiele popełnił zbrodni i na śmierć zasłużył, ale małego Włocha nie zabił. Wściekłe krzyki i wrzaski, świstanie i wołanie: hura! – towarzyszyło przygotowaniom do egzekucji i jej spełnieniu. Liczono, że na tę egzekucję zebrało się do 100 000 widzów, a najwięcej było kobiet.
[1] Dysekować – przest. przeprowadzać sekcję, rozcinać ciało [kor.]