Marek Romański, Zapomniane słowo

Głośny adwokat, który prowadził w swym życiu setki spraw kryminalnych, dopił czarną kawę i zwrócił się do swych towarzyszy przy kawiarnianym stoliku:

– Skoro już mówimy o sprycie przestępców i o sposobach, na jakie biorą się ludzie, by nieuczciwą drogą dojść do majątku. opowiem panom wypadek, jaki na szereg lat przed wojną, zdarzył się w Warszawie w jednej z najpoważniejszych instytucji bankowych.

W owym prywatnym banku, o którym myślę, pracował od wielu, wielu lat kasjer, człowiek spokojny i cichy, wzorowy urzędnik, który cieszył się uznaniem dyrekcji banku.

Było ogólne przekonanie, że Grabicki jest jednym z najuczciwszych ludzi, jacy w ogóle istnieją, toteż odnoszono się do niego z pełnym zaufaniem.

Wszystkim wszystko mogło przyjść na myśl, jednakże nikt by nie uwierzył, kto znał Grabickiego, gdyby mu powiedziano, że człowiek ten zdolny jest do popełnienia jakiegokolwiek przestępstwa.

Jednym słowem, uchodził on za wzór wszystkich kasjerów.

Pozory jednak mylą częściej, niż sądzimy i tak było i tym razem.

Grabicki, który przez szereg lat pracował w banku, jako solidny urzędnik, uznał pewnego dnia, że życie to, monotonne i szare, nie odpowiada mu już dłużej i że resztę lat pragnie spędzić w zupełnie odmiennych warunkach.

Ten spokojny i zamknięty w sobie, siwiejący już człowiek zapragnął naraz używać życia.

Pragnął podróżować luksusowymi „ekspresami”. Pragnął zamieszkiwać wytworne wielko miejskie hotele, zapragnął bawić się i szumieć w towarzystwie pięknych kobiet i rzucać pieniędzmi na prawo i na lewo.

Jeżeli kasjerowi bankowemu przychodzą do głowy takie myśli, rzecz kończy się zwykle defraudacją.

Tak było i tym razem.

Grabicki postanowił popełnić defraudację, ale postanowił to zrobić sprytniej, niż robili to inni.

Nie uprawiał kradzieży czas dłuższy, lecz pewnego pięknego dnia zdefraudował z kasy poważną sumę i znikł z nią, jak kamfora.

Nikt nie wiedział, co stało się z kasjerem, znanym ze swej uczciwości, dopiero później wyszła na jaw popełniona defraudacja.

Za przestępcą rozesłano listy gończe.

W kilka dni po popełnieniu defraudacji w banku do jednego z adwokatów w prowincjonalnym mieście zgłosił się jakiś człowiek, który wręczył mu grubą, zalakowaną kopertę, na której było wypisane jakieś potoczne słowo.

Przybyły oznajmił adwokatowi, że kopertę te chcę mu złożyć w depozyt, do przechowania, z warunkiem, że adwokat nie wyda jej nikomu, absolutnie nikomu, jedynie temu, kto zgłosi się do niego i wymieni hasło, wypisane na kopercie.

Adwokat przyjął depozyt.

Interesantem tym był defraudant, którego plan był bardzo prosty.

Łatwo się domyśleć, że owa zalakowana koperta z wypisanym hasłem zawierała zdefraudowaną sumę.

Grabicki bowiem postanowił oddać się w ręce policji i odcierpieć karę, później zaś odebrać pieniądze z depozytu i wyjechać za granicę.

Wówczas będzie mógł używać swego bogactwa bez żadnych obaw, że będzie go ścigać ręka sprawiedliwości.

Niedługo po tym, do jednego z cyrkułów w Warszawie zgłosił się obdarty, wynędzniały człowiek, który oznajmił, że jest defraudantem Grabickim i że oddaje się w ręce władz.

Zewnętrzny wygląd sprytnego przestępcy był godny pożałowania.

Grabicki stanął przed sądem.

Nikt nie mógł zrozumieć, co tak solidnego człowieka mogło pchnąć do defraudacji.

On sam, ze łzami w oczach, tłumaczył się przed sądem, że powodując się chwilową namiętnością, chwilowym zamroczeniem umysłu, przegrał zdefraudowane pieniądze na wyścigach.

Miał nieposzlakowana przeszłość, dyrekcja banku musiała o nim wydać jak najlepszą opinię. Sąd, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności łagodzące, skazał defraudanta na dwa lata więzienia.

Przez te dwa lata Grabicki marzył o rozkoszach życia, jakie go czekają po odcierpieniu kary. Powtarzał sobie co dzień, co godzinę, co minutę, owo hasło, za którym miał uzyskać pieniądze po wyjściu na wolność.

Nadszedł wreszcie dzień upragniony i przed defraudantem otworzyły się wrota więzienia.

Udał się natychmiast do owe go prowincjonalnego miasta. Poszedł do adwokata, któremu powierzył zalakowaną kopertę.

Gdy jednak znalazł się w jego gabinecie, cała krew zbiegła ma do serca. Zapomniał hasła, nie mógł go sobie przypomnieć. Zmęczony mózg zapomniał słowa, zwykłego prostego słowa, którym Grabicki żył przez tak wiele lat.

Nic nie pomogło. Adwokat odmówił wydania depozytu.

Grabicki starał i starał się przypomnieć sobie, lecz pamięć uparcie odmawiała mu posłuszeństwa.

Tegoż wieczora człowiek jakiś rzucił się pod parowóz przechodzącego pociągu.

Defraudanta Grabickiego zabiło zapomniane słowo.

Niepublikowane po wojnie opowiadania Marka Romańskiego ukazały się w Kieleckim Ekspressie Codziennym latach 30. XX w.