Arkadiusz F. Koszko, Z pamiętników szefa rosyjskiej policji śledczej, Naczelnik „ochrany”

Któregoś dnia zjawia się u mnie jeden z moich podwładnych, Szwabo, i melduje:

– Panie naczelniku, mam niezwykłe wiadomości. Byłem dziś w Sokolnikach, w małym barze „Wiedeń”. Właściciel tej traktierni, niejaki Borodin, człowiek starszy a bogaty, o którym mówią, że zrobił niegdyś majątek na rozpowszechnianiu fałszywych pieniędzy, darzy mnie swoją sympatią. Oczywiście, nie wie nic, że pracuję w policji śledczej. Otóż, do tego Borodina weszło onegdaj kilka osób, które przyjechały wspaniałym samochodem. Wśród przybyłych znajdowali się: oficer żandarmów i dwu żołnierzy żandarmerii oraz jakiś pan cywilny. Borodin został zaaresztowany i znikł na całą dobę. Po powrocie do domu zwierzył mi się w tajemnicy, że był trzymany w ochranie, że zrewidowano go, nastraszono wysłaniem z Moskwy na Sybir, wreszcie zabrano pięć tysięcy rubli i wypuszczono pod warunkiem, że dostarczy następne pięć tysięcy jutro, o godzinie dwunastej w południe do lokalu ochrany. Borodin ma dlaczegoś okropnego stracha i jutro pieniądze odnosi.

Zwietrzyłem od razu w tym wszystkim bardzo sprytną robotę wytrawnych przestępców.

– Proszę tu zaraz sprowadzić Borodina – rozkazałem.

Po kilku godzinach zjawił się Szwabo i oświadczył, że Borodin czeka, kompletnie przerażony. Wprowadzono go. Był to wysoki człowiek, o sympatycznej, mądrej twarzy, na której zastygł jednak wyraz zadawnionego niepokoju.

– Niechże pan opowie – rzekłem do niego – jak to ukradziono panu te pięć tysięcy?

– Jakie pięć tysięcy? – usiłował zaprzeć się Borodin. – Nikomu nic nie dawałem, na nic się nie skarżę, nie wiem, o co chodzi.

– Mów pan prawdę – rzekłem. – Żandarmi nie byli prawdziwi; nie braliby od pana pieniędzy i posiedziałby pan u nich dłużej… Są to aferzyści lub bandyci, zaręczam panu.

Przekonany Borodin rozpoczął swą opowieść:

– W swoim czasie, jako młody chłopak, wszedłem przez lekkomyślność do bandy fałszerzy pieniędzy. Odbyłem za to karę i od tego czasu pracuję uczciwie, bez kolizji z prawem. Nagle wczoraj, jak to pan już wie, przyjechali po mnie żandarmi. Zawieziono mnie do pewnego domu na Skatiertny zaułek. Tam długo czekałem w przedpokoju. Koło mnie przechodzili aresztowani i zakuci w kajdany, jakieś urzędowe figury, żandarmi. Wreszcie jeden z nich zaprowadził mnie do naczelnika, który długo coś pisał, telefonował w sprawach urzędowych, wydawał rozkazy, słowem nie miałem najmniejszej wątpliwości, że jest to prawdziwy naczelnik urzędu „ochrany”. W ostrej rozmowie przypomniał mi ów naczelnik moją starą sprawę, zagroził zesłaniem na Syberię i zażądał złożenia jeszcze, prócz znalezionych w moim portfelu, następnych pięciu tysięcy rubli tytułem dobroczynnej ofiary. Obiecałem, że jutro przyniosę, cóż miałem robić.

Borodin skończył.

Wydałem dyspozycję, żeby Borodin wskazał moim agentom dom, w którym to wszystko się odbyło. Zbadaliśmy dozorców. Okazało się, że w mieszkaniu na trzecim piętrze mieszkają bardzo przyzwoici ludzie. Dowiedzieliśmy się, jaki był numer telefonu w tym lokalu. Wkrótce jeden z agentów, pilnujących domu, doniósł, że widział wychodzącego z bramy niejakiego Gilewicza, dobrze znanego policji śledczej oszusta.

Wówczas miałem już gotowy plan działania.

Dnia następnego około południa zasiedli w moim pokoju, przy dodatkowych słuchawkach: stenograf i stróż domu, jako świadkowie. Borodin obecny był również.

Podszedłem do telefonu i nazwałem numer.

Odpowiedział mi głos kobiety.

– Czy mógłbym poprosić do telefonu naczelnika?

– Zaraz…

Usłyszałem po chwili baryton:

– Proszę…

– To pan, panie naczelniku?

– Hm… A któż mówi?

– To ja, kupiec Borodin… Miałem się dziś stawić u pana naczelnika…

– Ach, to ty łotrze! Cóż, pieniądze są?

– Proszę mi wybaczyć, panie naczelniku! Nie mam ich jeszcze, ale o czwartej po południu będę do usługi. Nie tak to łatwo wytrzasnąć od razu pięć tysięcy! Dlatego pozwoliłem sobie zadzwonić i przeprosić najmocniej, błagając o te dwie godziny zwłoki…

– Ach, ty niedołęgo! Niechże cię diabli wezmą! No dobrze, dobrze! Ale wiedz, że jeżeli do godziny czwartej nie zjawisz się, to w dwadzieścia cztery godziny wyrzucę cię z Moskwy! Ale skądże dowiedziałeś się numeru telefonu? Czyż stacja telefonów daje informacje o numerze telefonu ochrany? – w głosie Gilewicza, on to był bowiem, zabrzmiało podejrzenie i obawa.

– Nie, panie naczelniku! Siedząc przedwczoraj przy biurku u pana, podczas kiedy pan pisał, zauważyłem numer telefonu…

– No dobrze, daj mi już spokój. Pamiętajże, łotrze, o czwartej…

W tym miejscu usłyszeliśmy ciszej wypowiedziane:

– Rotmistrzu, proszę znów zarządzić nadzór za Borodinowym – po czym rozmowa została przerwana.

– Czy pan zdążył zapisać wszystko? – zapytałem stenografa.

– Tak jest – odrzekł.

Borodin siedział, kompletnie przerażony.

O godzinie czwartej po południu wysłałem pięciu agentów na Skatiertny zaułek. Wpadli oni nagle do mieszkania i zaaresztowali trzech mężczyzn, przebranych za żandarmów oraz kobietę. Ale sam Gilewicz zatarasował się w ostatnim pokoju i groził, że każdego, kto spróbuje forsować drzwi, zastrzeli.

Włożyłem na siebie pancerz, którego kula rewolwerowa nie przebija i udałem się sam na miejsce zajścia. Po krótkiej, ale dosadnej rozmowie przez drzwi, Gilewicz dał się namówić i zjawił się u nas. Podczas śledztwa wypierał się wszystkiego. Dopieroż się zdumiał, gdy mu przeczytałem dokładny tekst jego telefonicznej rozmowy z Borodinym, i gdy potwierdzili to, jako świadkowie, dozorca i stenograf.

Zmiażdżony takim dowodem winy, przyznał się do wszystkiego. Mieszkanie należało do jego znajomego, który na okres miesiąca wyjechał z Moskwy i oddał je pod opiekę Gilewiczowi, nie spodziewając się, że ten zrobi z lokalu tak oryginalny użytek.

Gilewicz skazany został przez sąd na półtora roku więzienia. Jego wspólników przysięgli uwolnili.