Do poczytania: Edgar Wallace, Melodia śmierci

ROZDZIAŁ I.
Włamywacz-amator
27 maja 1911 roku, wieczorem, biura Gilderheim, Poscoe i S-ki, zajmującej się kupnem i sprzedażą diamentów, na ulicy Little Hatton, nie wzbudziły niczym podejrzenia posterunkowego policjanta, który zgodnie ze swym obowiązkiem, zbadał zamek i drzwi od ulicy. A jednak do dziewiątej godziny wieczorem siedział w biurze p. Gilderheim ze swym prokurentem. Toteż tajny agent policji, którego obowiązek polegał na czuwaniu nad rzeczami niezwykłymi, zauważywszy światło w oknie na piętrze, zadzwonił i wszedł na górę, aby zbadać przyczynę tego zjawiska. Trzeba bowiem wiedzieć, że dzień 27 maja był sobotą, kiedy zgodnie ze zwyczajem, wszystkie biura są już puste najpóźniej o trzeciej po południu.
Pan Gilderheim, dżentelmen o przyjemnej powierzchowności, odetchnął z ulgą, kiedy na odgłos dzwonka podszedł do drzwi z rewolwerem w ręku i przekonał się, że ma do czynienia nie z włamywaczem, lecz znajomym agentem policyjnym. Wyjaśnił mu, że otrzymał z rana pakiet diamentów z Amsterdamu i że chciał je rozklasyfikować przed opuszczeniem biura. Zakończył żartobliwą uwagą na temat, jaką pokusę stanowiłby ów pakiet, wartości sześćdziesięciu tysięcy funtów, dla nocnego „klienta“ firmy. Wysłuchawszy tego, agent wyszedł na ulicę.
O godzinie 9-ej minut 40 pan Gilderheim zamknął klejnoty w swej wielkiej ogniotrwałej kasie, przed którą elektryczna lampa płonęła dzień i noc, w towarzystwie swego prokurenta opuścił biuro przy ul. Little Hatton, i ruszył w kierunku dzielnicy Holborn.
Posterunkowy, ujrzawszy ich, powiedział im „dobranoc“, tajny zaś agent policji, którego spotkali na rogu ulicy, zamienił z nimi kilka słów.
– Czy będzie pan czuwał całą noc? – Zapytał go pan Gilderheim, podczas, kiedy prokurent wołał dorożkę.
– Tak, panie – odparł agent.
– Doskonale. Pragnąłbym bardzo, ażeby pan dziś zwrócił szczególną uwagę na mój dom. Jestem nieco niespokojny, ponieważ zostawiłem w kasie dużą sumę.
Agent uśmiechnął się.
– Sądzę, że niepotrzebnie pan się niepokoi – odpowiedział, kiedy zaś dorożka uniosła p. Gilderheima, ruszył z powrotem przed dom firmy.
Ale w tym krótkim czasie, między wyjściem kupca diamentowego i powrotem detektywa, zdarzyło się wiele rzeczy. Ledwie p. Gilderheim doszedł do rogu ulicy i spotkał agenta, kiedy dwóch ludzi przeszło przez nią szybko z drugiego rogu. Bez wahania zwrócili się oni pod Nr. 93, otworzyli kluczem drzwi i weszli. W ruchach ich nie było najmniejszego wahania i niepokoju. Tak byli pewni siebie, że doskonale mogli uchodzić za stałych lokatorów domu.
W pół minuty później trzeci człowiek pokazał się na ulicy, podszedł do domu, otworzył drzwi z taką samą pewnością siebie, z jaką uczynili to dwaj pierwsi i wszedł do domu.
Tamci byli już na piętrze. Z niezwykłym pośpiechem jeden z nich wyjął z kieszeni dwie małe żelazne butelki, zręcznie przymocował do nich gumowe rurki i przystawił małą dmuchawkę do ognia swej lampki, drugi zaś wyjął z pudełka i rozłożył na podłodze delikatne, ale hartowane i pięknie wykończone narzędzia.
Żaden z nich nie rzekł ani słowa. Leżeli na podłodze, nie próbując wcale zgasić lampy, która świeciła przed kasą. Pracowali w milczeniu przez jakiś czas, gdy nagle wyższy z nich, spojrzawszy na reflektor lampy, umocowany pod kątem do sufitu, i pozwalający przechodniom na ulicy widzieć górną część kasy, zauważył:
– Przypuszczam, że nawet zwierciadła nie zdradzają nas?
Drugi włamywacz był szczupłym, młodym człowiekiem, z kudłami na głowie, przypominającymi dawnych muzyków.
Pokręcił głową.
– Jeżeli wszystkie zasady optyki nie zostały obalone specjalnie na nasz benefis – rzekł z cudzoziemskim akcentem – to nie możemy być zobaczeni.
– Odetchnąłem – odpowiedział pierwszy.
Po czym, zanuciwszy coś cicho pod nosem, przyłożył świszczący płomień do stalowych drzwi kasy.
Wypalał starannie zamek i nie wątpił, że uda mu się to w zupełności, albowiem kasa była staromodna.
Ani słowa nie zamienili już z sobą w ciągu pół godziny. Człowiek z dmuchawką wypalał zamek, drugi zaś śledził jego pracę uważnie, gotowy do przystąpienia do swojej roboty z chwilą, kiedy operacja będzie dostatecznie posunięta.
Po półgodzinie starszy włamywacz otarł grzbietem dłoni pot z czoła, albowiem żar, który szedł z lampki i odbijał się od stalowych drzwi, był nieznośny.
– Czemu z takim hałasem zamknąłeś za sobą drzwi? – Zwrócił się do młodszego. – Zwykle jesteś bardziej uważający, Callidino.
Zagadnięty, spojrzał na towarzysza z lekkim zdziwieniem.
– Nie narobiłem żadnego hałasu, kochany Jerzy – odpowiedział. – Gdybyś stał w korytarzu, nie mógłbyś nic dosłyszeć. Zamknąłem drzwi równie cicho, jak je otworzyłem.
Spocony włamywacz uśmiechnął się.
– W takim razie istotnie cicho się sprawowałeś.
– Czemu?
– Ponieważ ja drzwi nie zamykałem. Wszedłeś przecie za mną.
Milczenie, jakie wywołały te słowa, zastanowiły go i skłoniły do podniesienia głowy.
Na twarzy towarzysza widać było zdumienie.
– Otworzyłem drzwi własnym kluczem – rzekł powoli młodszy włamywacz.
– Otworzyłeś…
Włamywacz, zwany Jerzym, zmarszczył się.
– Nie rozumiem cię, Callidino. Zostawiłem drzwi otwarte – ty zaś wszedłeś po mnie. Poszedłem prosto na piętro, ty za mną.
Callidino patrzył i potrząsał głową.
– Otworzyłem drzwi sam własnym kluczem – powtórzył spokojnie. – Jeśli ktoś wszedł za tobą, to znaczy, że musimy się zająć tym jegomościem…
– Chcesz powiedzieć?…
– Chcę powiedzieć – odpowiedział Włoch, że byłoby nieprzyjemną rzeczą, gdyby okazało się, że w tej chwili jakiś trzeci dżentelmen jest razem z nami w biurze…
– Rzeczywiście – rzekł Jerzy.
– Czemu?
Obaj włamywacze drgnęli i odwrócili się, albowiem głos, który zapytał „Czemu?”, nie należał do żadnego z nich. Należał do trzeciego mężczyzny, który stał u wejścia do pokoju, niewidzialny z ulicy, ponieważ zasłaniało go załamanie muru.
Ubrany był we frak, na ręku miał przewieszone lekkie letnie palto.
Jak wyglądał, jakiego rodzaju był to człowiek, trudno im było zgadnąć, albowiem całą twarz od podbródka aż do czoła zasłaniała mu czarna maska.
– Proszę się nie ruszać – rzekł – i nie zwracać uwagi na rewolwer, który trzymam w ręku na wypadek niebezpieczeństwa. Mam go tylko dla samoobrony, a zgodzicie się panowie, że w danych okolicznościach, w mojej drażliwej sytuacji, przezorność tego rodzaju jest zupełnie usprawiedliwiona.
Jerzy Wallis roześmiał się cicho, oddychając ciężko.
– Panie, – rzekł, nie zmieniając swej pozycji – może być pan bardzo miłym memu sercu człowiekiem, ale wolałbym, gdybyś nam powiedział, czego chcesz.
– Chcę się nauczyć – odrzekł obcy.
Stał na progu i patrzył na włamywaczy z wyraźnym zaciekawieniem. Oczy, które świeciły z otworów maski, były bystre i śmiałe.
– Prowadźcie dalej swoją robotę – rzekł. – Nie chcę wam przerywać.
Jerzy Wallis podniósł dmuchawkę i odwrócił się znowu do stalowych drzwi kasy. Był człowiekiem bardzo układnym i pojednawczym, sytuacja zresztą, w której się znalazł po raz pierwszy w życiu, zmuszała go do uległości.
– Skoro – rzekł – nie robi to panu żadnej różnicy, jeśli nie jest pan przedstawicielem prawa i porządku, to wolę wziąć się znowu do roboty, gdyż w takim razie będę mógł co najmniej połowę zdobyczy wręczyć panu.
– Może pan zachować wszystko – odparł ostrym głosem nieznajomy. – Nie mam zamiaru dzielić się z wami żadną zdobyczą, chcę po prostu poznać, jak wy to robicie. Oto wszystko.
– W takim razie nauczy się pan – rzekł Jerzy Wallis, słynny włamywacz – i to od mistrza, proszę mi wierzyć.
– O tym wiem dobrze – odpowiedział spokojnie dżentelmen.
Wallis podjął robotę, jakby nic nie zaszło. Tylko ręce małego Włocha drżały nerwowo i z nim mógł być kłopot, ale siła charakteru towarzysza, który był widocznie przywódcą, jego zimna krew dodały mu po chwili ducha. Pogodził się już naprzód z konsekwencjami, jakimi zagrażała obecność nieznajomego.
Zamaskowany przybysz pierwszy przerwał milczenie.
– Zadziwiającą jest rzeczą – odezwał się – że chociaż istnieje tyle szkół uczących handlu, techniki i rzemiosła to nie ma wśród nich żadnej, która by uczyła sztuki niszczenia. Proszę mi wierzyć, że jestem panu bardzo wdzięczny, i cieszę się z przypadku, który pozwala mi siedzieć u stóp mistrza.
Głos jego był przyjemny, ale dźwięczała w nim pewna twardość, mało harmonizująca z gawędziarskim tonem, jaki przybrał.
Człowiek przy kasie prowadził przez chwilę pracę, po czym nie odwracając głowy, rzekł:
– Ciekaw jestem niezmiernie, jak pan tu wszedł.
– Szedłem blisko za panem – odpowiedział zamaskowany dżentelmen. – Wiedziałem, że między wami dwoma będzie dystans, dostateczny dla mnie, abym mógł się wślizgnąć. Wiem dobrze, że wypatrywaliście ten magazyn prawie od tygodnia; jeden z was obserwował go co noc. Wynajęliście mały pokój, dalej nieco, na tej samej ulicy, skąd mogliście widzieć ten budynek. Domyśliłem się, że wybraliście dzisiejszą noc na włamanie, albowiem przyniósł pan dziś z rana żelazne butle z gazem. Czekaliście w ciemnej bramie domu, w którym wynajęliście pokój, czuwając kiedy tu światło zgaśnie i pan Gilderheim opuści biuro. Po jego odejściu, pan, mistrzu, wyszedł z bramy natychmiast, ale pański towarzysz – dopiero po chwili. Co więcej, zatrzymał się on, aby podnieść z chodnika paczkę listów, zgubioną przez jakąś roztargnioną osobę. Ponieważ zaś paczka zawierała zapieczętowane listy takiego samego kształtu, jakie kupcy z ulicy Hatton wysyłają do swoich klientów, miałem możność uniknąć obserwacji drugiego z panów, trzymać się zaś blisko pierwszego.
Callidino roześmiał się cicho.
– To prawda – rzekł, kiwając głową człowiekowi na podłodze. – Było to bardzo sprytne. Przypuszczam, że to pan upuścił pakiet?
Zamaskowany dżentelmen skłonił głowę.
– Proszę – rzekł – niech panowie prowadzą dalej robotę. Nie chcę wam przeszkadzać.
– Co się stanie, gdy skończę? – zapytał Wallis, nie odwracając wciąż głowy.
– O ile chodzi o mnie, to nic. Skoro tylko ukończycie, panowie, swoje dzieło, i wydobędziecie z kasy, co jest z niej do wydobycia, wyjdę natychmiast.
– Chcę pan mieć swój udział, nieprawdaż?
– Bynajmniej – odpowiedział spokojnie dżentelmen w masce. – Nie chcę żadnego udziału. Nie mam do tego żadnego prawa. Moja pozycja w świecie nie pozwala mi na nic więcej, jak tylko na pobłażliwość dla waszego złodziejstwa.
– Przestępstwa – poprawił człowiek na podłodze.
– Niech będzie przestępstwa – zgodził się dżentelmen.
I czekał bez słowa, aż do chwili, kiedy ciężkie drzwi rozwarły się i Wallis włożył do niej rękę, aby wyciągnąć zawartość. Wtedy, również bez słowa, przeszedł przez próg, zamykając za sobą drzwi.
Obaj włamywacze stali w napięciu, nasłuchując. Ale nie usłyszeli nic, oprócz cichego szczęknięcia drzwi frontowych. Ich dziwny gość wyszedł na ulicę.
Spojrzeli po sobie, we wzroku jednego była ciekawość, drugiego – rozbawienie.
– Zadziwiający człowiek – rzekł Callidino.
Drugi kiwnął głową.
– Bardzo zadziwiający – rzekł. – Ale jeszcze bardziej zadziwiającą będzie rzeczą, jeśli wyjdziemy spokojnie.
„Najbardziej zadziwiająca rzecz“, istotnie, zdarzyła się. Albowiem nikt nie dostrzegł wychodzących z domu włamywaczy, rozprucie zaś kasy z diamentami dostarczyło doskonałego tematu do rozmów na najbliższych Derby.

Książkę można zakupić w naszej księgarni.

ROZDZIAŁ II.
Na wyścigach
I znowu ta sama melodia!
Nad wieżą Babel dźwięków, rozgwarem głosów wędrowała w powietrzu, jak złota nitka, melodia łagodna i smutna. To pojawiała się, to ginęła dla ucha czujnego Gilberta Standertona. Była to „melodia w F“, którą grał niewidzialny muzykant.
– Będzie burza…
Gilbert nie słyszał tego. Siedział w loży wyścigowej, objąwszy kolana rękoma, a pot ciekł mu po twarzy.
Było coś tragicznego i przerażającego w jego pozie. Profil twarzy, którym był zwrócony do zniecierpliwionego przyjaciela, był piękny – wysokie czoło, dobrze sklepione, nos prawidłowy, może nieco za długi, podbródek wydatny, zdecydowany
Leslie Frankfort, patrząc na rozmarzonego przyjaciela, przypomniał sobie konwencjonalny wizerunek Dantego, chociaż Dante nie nosił cylindra i nie chodził na wyścigi.
– Będzie burza – powtórzył.
Zszedł po stopniach z górnego miejsca i przysiadł się do Gilberta. Ten drgnął i ocknął się z rozmarzenia.
– Na pewno? – zapytał i otarł czoło chusteczką.
Ale rozglądając się wkoło, nie patrzył na posępne chmury, wiszące nisko nad torem, ale na tłumy wystrojonych mężczyzn i kobiet, na wielobarwne plakaty, głoszące krzykliwie uczciwość i solidność „starej firmy“, szopy na pagórku, długi rząd płóciennych ekranów, reklamujących jakąś „whisky“, liche galeryjki na drugim końcu toru, olbrzymią masę ludzi, krzątającą się w rozgwarze, nie zwracającą najmniejszej uwagi na tak drobną rzecz, jak nadchodząca burza czerwcowa.
– Gdybyś wiedział, jak dolne rzędy współczują ci – rzekł Leslie Frankfort z niecierpliwością – nie pozowałbyś do obrazu pod tytułem „Zrujnowany gracz“. Kochany chłopie, z tą twoją fizys paskudnie wykrzywioną wyglądasz jak ilustracja w świątecznym numerze „Walki z hazardem“. Przypuszczam, że jest takie pismo.
Gilbert roześmiał się.
– Tłum ten bardzo mnie zajmuje – rzekł, podnosząc się z krzesła. – Czy wiesz, o czym myślę? O tym, że choć każda osoba w tym tłumie ma swoje własne i różne oblicze, każdą miota w tej chwili nadzieja wygrania lub obawa przegrania, że każda ma w sobie głębokie złoża miłości, nienawiści, troski. Popatrz na tego człowieka.
I wyciągnął długi, nerwowy palec. Wskazany człowiek stał jakby pośrodku zielonej oazy. Tłum, który krążył, pozostawił puste miejsce, a w środku stał człowiek średniego wzrostu, w meloniku na tyle głowy, z długim, cienkim cygarem w zębach. Znajdował się za daleko od Leslie, ażeby mógł on dostrzec te szczegóły, ale Gilbert Standerton dopełnił wyobraźnią to, czego oczy nie widziały, albowiem poznał już tego człowieka przed tym.
Człowiek ów, jak gdyby wyczuł, że jest pod obserwacją, obrócił się i ruszył ku lożom, gdzie siedzieli. Wyjął cygaro z ust i uśmiechnął się, poznawszy Gilberta.
– Moje uszanowanie panu!
Głos jego brzmiał cicho i słabo, jak gdyby dzieliła ich ogromna przestrzeń, ale widoczną było rzeczą, że nie mówił, ale krzyczał, aby głos jego mógł przeniknąć do nich przez gwar wielotysięcznego tłumu. Gilbert kiwnął mu ręką z uśmiechem. Człowiek uchylił kapelusza, zawrócił i zginął w tłumie.
– Złodziej – rzekł Gilbert. – Złodziej wysokiej klasy, nazywa się Wallis. Jest tu dużo Wallisów. Tłum jest strasznym widowiskiem dla człowieka myślącego – rzekł zadumany, jakby do siebie.
Leslie spojrzał bystro na niego.
– Straszniejsza będzie rzecz, jeśli burza wybuchnie. Głosuję za tym, aby czmychnąć stąd i ruszyć do samochodu.
Gilbert skinął głową.
Podniósł się ciężko, jak gdyby miał kurcz w nodze i zszedł wolnym krokiem po stopniach na dół. Minęli barierę, przeszli przez tor, wkroczyli w małe ogrodzenie, gdzie zdejmuje się siodła z koni, znaleźli się w gromadce dziennikarzy, dżokejów i służących, gawędzących o szczegółach wyścigów tego dnia, wyszli wreszcie na drogę.
W pseudo-garażu, otoczonym sznurem, znaleźli swoje auto, oraz, co ciekawsze, swego szofera.
Pierwsze błyskawice rozdarły chmury, grzmoty zaś piorunów wstrząsnęły dusznym powietrzem w chwili, kiedy samochód ruszał zatłoczoną pojazdami drogą w kierunku Londynu. Burza, która gotowała się przez całe popołudnie, wybuchnęła ze straszną furią nad Epsom. Błyskawice biegły za błyskawicami, deszcz lał jak z cebra, huk grzmotów był ogłuszający.
Tłum na wzgórzu rozlał się, jak gdyby był czymś płynnym, i długimi czarnymi strumieniami potoczył się ku trzem dworcom kolejowym. Potrzeba było nadzwyczajnej zręczności, aby wydobyć auto z chaosu powozów i samochodów.
Standerton zajął miejsce przy szoferze, chociaż nie było zakryte. Jako bystry obserwator zauważył już przy drugiej błyskawicy, że twarz szofera pobladła i usta zadrżały. Ciemności nieomal nocne zakryły niebo. Widnokrąg okolony był zewsząd ciemnopomarańczową mgłą; tak przerażającej burzy nie było w Anglii już od wielu lat.
Deszcz lał potokami, ale młody człowiek, siedzący przy szoferze, nie zwracał na to wcale uwagi. Obserwował nerwowe ręce szofera, rzucającego samochodem to w tę to w tamtą stronę, ażeby uniknąć zdeptania ludzi, tłoczących się na drodze.
Nagle karbowana wstęga światła błysnęła przed samochodem i piorun, bardziej przerażający od poprzednich, ogłuszył Standertona.
Szofer instynktownie cofnął się, twarz mu zbladła i wyciągnęła się; drżące ręce puściły kierownicę, stopa zaś porzuciła pedał. Samochód stanąłby w miejscu, gdyby nie to, że znajdował się na spadzistym zboczu pagórka.
– O Boże! – jęknął szofer. – To okropne! Nie mogę jechać, panie!
Ręka Gilberta Standertona była już na kierownicy, lakierowany bucik na pedale.
– Przechodź! – mruknął. – Prędko!
Szofer usłuchał. Trzęsąc się cały, przesunął się na miejsce swego pana i zakrył twarz rękoma. Standerton wślizgnął się na miejsce przy kierownicy i ujął ją silnymi dłońmi.
Szczęściem był on świetnym automobilistą, mimo to musiał napiąć całą energię i uwagę, aby wyprowadzić samochód na wzgórze. Tymczasem ulewa wzmagała się, woda płynęła po drodze strumieniami, koła samochodu ślizgały się po rozmiękłym tłustym gruncie. Ale człowiek przy kierownicy miał przytomną głowę i powoli sprowadził samochód znowu na gościniec, zapchany uciekającym tłumem. Samochód posuwał się powoli, trąbka jego ryczała bez przerwy, nagle jednak stanął.
– Co takiego?
Leslie Francfort otworzył okienko, oddzielające wnętrze samochodu od szofera.
– Jest tu na drodze pewien jegomość – rzekł Gilbert, nie odwracając głowy. – Czy nie chciałbyś go zabrać do samochodu? Powiem ci potem dlaczego.

Książkę można zakupić w naszej księgarni.