Do poczytania: Edward Phillips Oppenheim, Mnich z Cruty
I
OSTATNIE ŻYCZENIE
– Ojcze Adrianie!
– Słucham, jestem tutaj.
– Zauważyłem, że przed chwilą rozmawiał ojciec potajemnie z lekarzem, jak długo będę jeszcze żył? Powiedział ojcu prawdę? Muszę wiedzieć, co mnie czeka!
Smukły, młody zakonnik zbliżył się do łóżka, potrząsnął wolno głową i spojrzał z litością na pacjenta.
– Już niedługo, godziny twoje policzone. Lecz dlaczego się obawiasz? Wszak jesteś już po spowiedzi. Sam udzieliłem ci ostatniego namaszczenia, a Kościół nie odmówił Świętych Sakramentów.
– Nie obawiam się. To jest tylko treścią mych myśli. Czy dożyję do rana?
– Możliwe. Do południa z pewnością nie.
Umierający podniósł się z trudem i spojrzał ku oknu.
– Proszę je otworzyć!
Służący siedzący dotychczas w cieniu, z twarzą ukrytą w dłoniach, podniósł się i wykonał zlecenie.
– Która godzina?
– Trzecia!
– Gomez, natęż swój wzrok i spójrz na morze. Czy nie postrzegasz żadnego światła na horyzoncie?
– Nie. Burza pogrążyła wszystko w ciemnościach.
– Proszę nasłuchiwać!
Strumienie deszczu uderzały o szybę, a wyjący wicher wstrząsał domem. Zrozpaczony Gomez odwrócił się od okna. Ludzkie oko nie mogło przebić tej mgły. Znowu spoczął na krześle i drżąc rozglądał się dookoła. Pokój o wysokich sklepieniach, w którym się znajdowali, oświetlały słabo nieliczne tylko świece, a większa część komnaty leżała w półmroku. Wydawało się, że z zakątków wychodzą szare, fantastyczne cienie. Nawet okazała postać księdza klęczącego przed rzeźbionym krucyfiksem wywierała koszmarne, nierzeczywiste wrażenie. Ciężkie podwójne zasłony przy łóżku poruszały się niespokojnie pod wpływem przewiewu, docierającego przez na wpół otwarte okna. Świece w lichtarzach drżały gorączkowym płomieniem.
Gomez przyglądał się im z lękiem. Także życie jego pana powoli się spalało. Lecz z tego powodu nie trapiły go specjalno troski. Służył mu już przez dwadzieścia pięć lat. Myślał teraz o małym, uroczym mieszkaniu przy Piccadilly, gdzie nie zaznali tych niewygód i nieprzyjemności co tutaj. Odczuwał jako osobistą krzywdę, że jego pan ma umrzeć w tym zatraconym zakątku. Refleksje nie opuszczały go. Znał koleje życia swego pana i wiedział, dlaczego zbliża się koniec. Wszak wszystko z nim przeżył, we wszystkich przeciwnościach mu pomagał.
Umierający leżał teraz całkiem spokojny, jak gdyby nadciągały ostatnie chwile. Raz podniósł głowę i słaby cień zadrgał na jego szarym, zapadniętym obliczu, w którym pałały ciemne, gorączkowe oczy. Zaraz jednak upadł znowu na poduszki i oddychał spokojnie i regularnie. Oszczędzał ostatnich swych sił.
Raz – dwa – trzy – cztery – pięć! Strasznie, bezlitośnie rozbrzmiały po budynku uderzenia starego zegara. Bezpośrednio potem odezwał się głęboki dzwon. Mężczyzna w łóżku podniósł z wysiłkiem głowę.
– Co z burzą? – zapytał cicho.
Gomez wstał i skierował się znowu ku oknu.
– Przechodzi. Silny wiatr się uspokaja.
– Kiedy nastanie dzień?
– Za godzinę.
– Proszę pozostać przy oknie i czekać tam świtu.
Duchowny zmarszczył czoło.
– Teraz już pora, byś myśli swe odwrócił od ziemskich spraw – powiedział spokojnie. – Dlaczego interesuje cię świt poranny? Wkrótce zaśniesz snem wiecznym. Proszę wziąć krucyfiks do ręki i modlić się razem ze mną.
– Czy nie widzisz, Gomezie, światła na morzu? – zapytał znowu.
Służący wychylił się przez framugę okna i natężył wzrok. Nagle zatrzymał oddech; dostrzegł bowiem słaby, żółtawy cień. Odwrócił się szybko.
– W oddali przed sobą widzę światełko. Nie mogę jeszcze odróżnić, co ono przedstawia, lecz widzę na pewno.
Fala podniecenia zalała twardą, zapadniętą twarz człowieka na posłaniu. Podniósł się znowu, a głos jego brzmiał tym razem głośniej.
– Proszę łóżko me przysunąć do okna!
Duchowny i Gomez spełnili jego życzenie, ale tylko z trudem udało im się ruszyć z miejsca ciężki, trzeszczący mebel. W tym czasie światło, spostrzeżone na morzu, zbliżyło się i stało się widoczniejsze. Wszyscy trzej wypatrywali go i obserwowali, jak stawało się większe i wyraźniejsze. Gomez i pan jego zdradzali gorączkowe wyczekiwanie, podczas gdy ksiądz nie ukrywał wcale swej niechęci.
– Świta – zawołał nagle Gomez i wskazał na wschód.
– Pomóżcie mi się podnieść. Zróbcie z poduszki oparcie, bym mógł siedzieć.
Gomez wykonał zlecenie.
W świetle ranka twarz konającego stała się całkiem widoczna.
Czarne i siwe włosy długiej brody opadły na pierś. Ciemne harde oczy patrzały na morze.
– A więc jednak przyjeżdża!
Gomez i ksiądz przestraszyli się tego prawie tryumfującego okrzyku, a wzrok ich podążył za wyciągniętym ramieniem. Poprzez dalekie, żółte światło zauważyli cienką, wąską linię dymu na horyzoncie.
– Tak, to faktycznie parowiec – rzekł duchowny, zdradzający teraz większe zainteresowanie. – Zatrzymuje się na wyspie.
– Kiedy nadchodzi statek pocztowy? – zapytał Gomez.
– Dopiero za dwadzieścia dni – odparł duchowny. – To jest obcy okręt.
– Czy parowiec może zawinąć do zatoki? – zapytał nagle Gomez.
– Przy wjeździe jest dosyć silne falowanie.
Wszyscy trzej spojrzeli teraz na wejście do portu. Właśnie wypuszczano ze szczytów skalistego pagórka trzy rakiety, w krótkiej po sobie kolejności. Konający zacisnął zęby.
– Cóż oznacza ten sygnał, ojcze Adrianie? – zapytał.
Z litością popatrzył duchowny na konającego.
– Jest to przestroga dla okrętu, że wjazd do portu niedostępny. W tym tkwi nagana nieba. Nie powinieneś myśli swych odwracać od zbawienia duszy. Módl się ze mną.
Lecz słowa mnicha przebrzmiały bez echa, a konający nie zdawał się tracić nadziei. Spojrzenie jego przeszywało dal i wyglądało tak, jak gdyby widział kapitana na pomoście i słyszał ostre rozkazy wydawane załodze.
Nie lękając się niebezpieczeństwa, posuwał się okręt dzielnie naprzód i zbliżał się coraz bardziej. Ze wzrastającym zajęciem przypatrywał się ojciec Adrian i Gomez temu zuchwałemu eksperymentowi. Ze skupieniem i zainteresowaniem śledzili walkę wielkiego parowego jachtu z potężnymi bałwanami szalejącymi przy nadbrzeżnej skale.
Gdy szare światło poranku oświetliło twarz duchownego, usunął się nieco na bok, by jego drgające wargi i nienaturalna bladość uszła uwadze. Było dziwnym przypadkiem, że właśnie ten człowiek w tym oto klasztorze na wyspie miał umrzeć pod jego opieką. Przytłaczająca atmosfera ostatnich godzin i ponure słowa zakonnika tak wstrząsnęły umierającym, że zdradził swą tajemnicę. Duchowny wyrywał mu słowo po słowie. W smutnych i pełnych spokoju godzinach, w których śmierć stała się pewnikiem, począł się ten silny, trzeźwo myślący człowiek na krótki czas słabym jak dziecko w rękach stanowczego mnicha. Ani modły, ani absolucja nie pocieszyły go, ani nie wzmocniły. Słowa, podszeptywane konającemu przez mnicha, spadały jak lodowate zimne krople wody i zdławiły w zarodku jego żarliwe pragnienie pojednania się z Bogiem. Tak jak żył, tak musiał umrzeć. Modły zakonnika nie przynosiły mu ulgi.
Wydawało się, że jednak los spełni jego ostatnie, a tak gorące życzenie. Człowiek, którego chciał zobaczyć raz jeszcze zanim na zawsze zamknie powieki, niby cudem zbliżał się ku niemu. Intuicją swą odgadnął umierający, że siły jego dopiszą przy tym ostatnim spotkaniu. I usłyszy tę wieść, która albo ułatwi mu śmierć, albo sprawi, że bez spokoju wewnętrznego przekroczy granicę zaświatów. Wzrok jego nie odrywał się od okrętu. Oddech był już krótki, lecz chory czuwał i czekał.
Teraz nadeszła niebezpieczną chwila. Jacht dotarł do spienionego falowania u wejścia do portu. Bałwany podnosiły się do wysokości domów i przeskakiwały przez pokład. Często znikał zupełnie kadłub okrętu, lecz już w następnej chwili wyłaniał się z fal. Wreszcie minął parowiec zagrożone miejsce i zawinął do stosunkowo spokojnego portu. Między gigantycznymi olbrzymami skał gubił się statek. Na ćwierć mili od zatoki polecił kapitan zarzucić kotwicę i zaraz potem spuszczono jedną łódź.
Nowe życie wstąpiło w człowieka leżącego na posłaniu. Ranne słońce przedostało się poprzez szare pasma obłoków, a kontury chmur na wschodzie zapłonęły czerwienią. Pierwsze smugi światła upadły na kołdrę i blade oblicze umierającego.
– Podaj mi czarną hebanową kasetkę, stojącą na stole, Gomezie – rozkazał.
Służący opuścił swe miejsce przy oknie i przyniósł do łóżka żądany przedmiot. Pacjent wziął go do ręki i ukrył pod kołdrą.
– Jestem gotów –rzekł półgłosem do siebie. – Ojcze Adrianie, jak długo według zdania lekarza mogę jeszcze żyć?
– Niespełna godzinę – odpowiedział duchowny, nie spuszczając oka z łodzi zdążającej szybko ku lądowi.
– Czy wieczne zbawienie duszy tak mało znaczy dla ciebie? – zapytał twardym, poważnym głosem – że ostatnie swe chwile i myśli poświęcasz sprawom doczesnym? To jest bezbożna grzeszna śmierć. Weź synu krzyż do ręki i nie bacz na ludzi przyjeżdżających, których słowa oddalą cię tylko od nieba. Nie zważaj na świat i jego wydarzenia. Skieruj swe oczy i serce ku niebiosom! Wieczne zbawienie lub wieczne potępienie są ci przeznaczone, zanim słońce wzejdzie na firmamencie!
– Nie obawiam się. Cóż mogą mi pomóc pacierze, zadanie me na tej ziemi jeszcze nie jest spełnione. Proszę, nie mówcie ze mną ojcze o modłach. Nic, co wy, ojcze, lub ja teraz przedsięwezmę, nie pojedna mnie z Panem. Gomezie, masz bystry, daleki wzrok. Czy poznajesz człowieka w łodzi?
– Widzę pana Pawła, siedzi przy sterze.
– Dzięki Bogu!
– Są jeszcze inni ludzie na jachcie?
– Ci są mi obcy. Widzę mężczyznę, którego ubiór i postać zdradzają dżentelmena, ponadto młodą dziewczynę i dwóch wiosłujących marynarzy.
Umierający zmarszczył czoło i ręce jego skurczyły się pod kołdrą. Stracił nieco ze swego spokoju i równowagi, odkąd wiedział dokładnie, że statek dobije do brzegu.
– Łódź jest już chyba całkiem blisko, Gomezie. Czy nie mógłbyś mi opisać obcego mężczyzny?
– Widzę tylko, że jest wysoki i szczupły. Musi to być starszy człowiek. Poza tym jest okryty płaszczem i derkami, jak gdyby był chory.
– Daj mi dwie łyżki koniaku!
Gomez spełnił życzenie, po czym pan jego zamknął oczy i oparł się na poduszce. W pokoju zapanowało niesamowite milczenie, głębokie milczenie wyczekiwania.
Mały, ubogi klasztor, w którym się znajdowali, zamieszkiwało paru mnichów, należących do mniej znanego zakonu Kościoła Katolickiego. Budynek wyłaniał się z ponurej gęstwiny, a od strony na wpół zapadniętej kaplicy nie docierał żaden odgłos poprzez długie, puste korytarze. Burza ustąpiła.
Wreszcie przerwano ciszę. Najpierw niedokładnie, potem coraz wyraźniej usłyszano zbliżające się kroki. Obcy ludzie gawędzili półgłosem ze sobą. Rozległo się krótkie pukanie.
Zakonnik, który wyszedł gościom naprzeciw aż do progu, wpuścił ich do pokoju. Weszli dwaj mężczyźni. Jeden z nich z wyciągniętymi ramionami podążył ku łóżku, podczas gdy drugi, zrobiwszy dwa kroki, przystąpił i spojrzał bystro na konającego, zupełnie bez pozdrowienia i bez okazania, że go zna. Pierwszy upadł przed posłaniem na kolana, ujął dłoń umierającego i uścisnął ją.
– Ojcze! – zawołał w zdenerwowaniu. – Wszystko dałbym za to, gdybym cię zastał zdrowym. Powiedz mi, że nie jest prawdą to, czego się u wejścia dowiedziałem. Teraz, gdy przyjechałem, przezwyciężysz chorobę.
Nie otrzymał odpowiedzi. Konający nie spojrzał nawet na pochyloną twarz młodzieńca. Wzrok jego spoczywał na mężczyźnie, stojącym w pewnym oddaleniu od łóżka. Oddychał szybko i dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Potem westchnął.
– Ojcze, jesteś podniecony. Nie ma w tym też nic dziwnego, skoro go widzisz tutaj przy twym łóżku. Czy otrzymałeś mój list, zwiastujący ci nasz przyjazd? Próbowałem wszystkiego, ale nie mogłem go powstrzymać od towarzyszenia mi tutaj.
Jedynym krokiem wychylił się Gomez z półmroku.
– Nie nadszedł żaden list – rzekł krótko.
Młodzieniec podniósł swe blade oblicze.
– Było też nierozsądnie z mej strony zaufać poczcie w tym pustkowiu. Nie wybaczę sobie nigdy, że wpadłem z nim tutaj bez zapowiedzenia.
Znowu zapanowała w pokoju śmiertelna cisza. Zrozpaczony syn to spoglądał na ojca, to na obcego przybysza o niezbadanych rysach. Nagle na ustach tego człowieka zadrgał brutalny i ironiczny uśmiech. Wreszcie począł mówić, lecz głos jego brzmiał obco i raził w tej komnacie śmierci.
– Stan twój jest więc beznadziejny, Marcinie! To dziwne. Gdyby mi ktoś przed miesiącem przepowiedział, że przyjadę tutaj, by być świadkiem twego zgonu, uważałbym go za obłąkańca. Nie liczyłem nigdy na takie zadośćuczynienie!
Wydawało się, jak gdyby te słowa wzbudziły nagle energię konającego. Zwrócił się w stronę syna, stojącego u krawędzi łóżka.
– Jak on tu przybył?
– Szukałem go naprzód w Monaco, lecz od dwóch lat słuch tam po nim zaginął, ślad po nim zaginął w Algierze, podążyłem za nim do Kairu, Aten i Syrakuz. Wreszcie spotkałem go w Konstantynopolu, gdzie był czynnym oficerem tureckiej armii.
W gniewnym podnieceniu ciągnął młodzieniec dalej:
– Wręczyłem mu twój list i zlecenie i oczekiwałem odpowiedzi. Po trzech dniach oświadczył mi, że chce mi towarzyszyć w podróży, by się osobiście z tobą rozmówić. Na krótko przed naszym wyjazdem napisałem do ciebie list ekspres. Jak się dowiaduję, nie doręczono ci go. Wybacz więc, że przyprowadzam go bez przygotowania.
Zwrócił się w stronę obcego:
– Dotrzymałem słowa, jakkolwiek dość ciężko mi było zabrać pana ze sobą. Najchętniej byłbym pana rzucił po drodze do morza. Zapewniam pana, pokusa była wielka. Proszę ojcu memu dać odpowiedź i zniknąć. Nie ma pan prawa zatrzymywać się przy łożu jego śmierci.
– Uprzejmy to pan nie jest – odparł towarzysz podróży. – Lecz, kochany Marcinie, jeśli ma to być pożegnanie na zawsze, chciałbym cię wyraźniej zobaczyć.
Zbliżył się o parę kroków i spojrzał na kapłana, klęczącego z zamkniętymi oczyma i złożonymi przed krucyfiksem dłońmi.
– Ach, nie jesteśmy sami. Mnich wszystko usłyszy.
– To jest obojętne – odpowiedział wolno człowiek w łóżku. – Jego uszy i usta są zamknięte. Jest zakonnikiem.
Podniósł się nieco na posłaniu. Prawa ręka jego spoczywała pod kołdrą na czarnej kasetce. Syn znowu klęczał przed łóżkiem i trzymał drugą, wolną dłoń ojca.
Obcy nie uśmiechał się więcej, rysy jego twarzy były harde i stanowcze.
– Posłuchaj, co ci mówię, Marcinie de Vaux. Ofiarowałeś mi majątek, bym wyrzekł się wpływu i władzy nad tymi, którzy są ci drodzy i ciebie kochają. Znam naturalnie wartość pieniądza i cenię je. Nie zabiorę ci ani jednego szylinga. Przeklinam ciebie, twe pieniądze, całą rodzinę. Nie wyrzekłem się mej władzy, to moja zemsta.
Konający był dziwnie spokojny.,
– Znam cię – powiedział. – Chcesz, bym umarł z dręczącą świadomością, że ludzi, których kocham, zostawiam w twej mocy, że będziesz się znęcał nad nimi i splugawisz moje imię. Lecz omyliłeś się, Wiktorze. Pójdziesz ze mną w tę ostatnią, niepewną dał.
Głos jego stał się twardy i groźny, a ojciec Adrian, trapiony niewysłowionym lękiem, spojrzał w ich stronę. Chory podniósł się znowu. Oczy jego błyszczały, wyciągnął ramię, a zaraz potem, w jednej sekundzie, padł strzał.
Rozległ się straszny krzyk. Obcy przybysz, dotychczas oparty o krawędź łóżka, runął martwy na podłogę. Śniade dziewczę, które pod wypływem huku wbiegło do pokoju, obejmowało go z rozpaczą i szlochało rzewnie.
Także Marcin de Vaux padł na posłanie. Dłoń jego trzymała jeszcze rewolwer, lecz ramiona trwały w omdleniu. Okupił życiem ostatni wysiłek.
Ojciec Adrian był pierwszym, który zorientował się w sytuacji. Pochylił się naprzód nad jednym, potem nad drugim zmarłym i obu zamknął źrenice.
– Nie żyje? – zapytał Paweł de Vaux zdławionym głosem.
– Tak. Obaj skończyli życie.
Płacz dziewczęcia przerywał ciszę pokoju, podczas gdy słońce igrało na bladych, spokojnych twarzach zmarłych.
Książkę można zakupić w naszej księgarni.