Do poczytania: Walery Przyborowski, Widmo na Kanonii

Przed dziesięciu laty w Warszawie dnia 8 marca, późną bardzo nocą, dwóch ludzi postępowało cichą i zupełnie pustą w tej porze ulicą, noszącą nazwę Kanonii.
Niebo było zachmurzone, czas dżdżysty i wicher, przedostając się od strony Wisły przez ściśnięte i wysokie kamienice, wył jak potępieniec po ulicach. Latarnie, rzadkie jeszcze w owej porze, rzucały niepewne, migotliwe światło, na potężne mury Świętojańskiego kościoła, na powyginane fasady domów, na których tu i ówdzie poumieszczane obyczajem średniowiecznym rzeźbione twarze ludzkie, zdawały się nabierać życia i śmiać się i szydzić ze świata i ludzi. Lampka, gorejąca przed figurą Matki Boskiej, umieszczonej z tyłu kościoła, okryta ciemnym szkłem, rzucała na ulicę jasny, purpurowy pas światła, drżący i gnący się co chwila dziwacznie. Sama figura w tym świetle wyglądała, jakby zstępowała gdzieś z wyżyn ciemności czarnej w krwawy blask ziemskiej niedoli. W mieście panowała posępna, ponura cisza, wśród której rozlegały się donośnie ciężkie kroki postępujących wolno dwóch ludzi.
Stanowili oni ze sobą uderzający kontrast. Jeden był olbrzymiego wzrostu, drugi maleńki; tamten zbudowany jak Herkules, ten chudy, szczupły i wiotki. Olbrzym, ubrany w czapkę z daszkiem szkaradnie połamanym, w kubrak jakiś kusy, szedł ciężko, dźwigając ze sobą różne narzędzia i duży worek na plecach, w którym coś ciągle się chrobotało; karzeł zaś postępował przodem, ubrany w palto, stąpał krokiem lekkim i cichym i niósł tylko maleńką latarkę, którą sobie drogę oświecał. Obaj milczeli i słychać było jedynie ciężkie kroki olbrzyma
i głośny jego oddech. Na ulicy oprócz nich żywej duszy nie było i z żadnego okna domów sąsiednich nie przeglądało światło, które by świadczyło, że w oknach tych ktoś jeszcze czuwa. Uboga i pracy oddana ludność tej dzielnicy, korzysta ze spoczynku, którego tak niewiele ma w życiu.
Na koniec postępujący przodem z latarką karzeł zatrzymał się prawie na rogu Kanonii i ulicy Jezuickiej, wprost drzwi prowadzących do zakrystii kościoła Św. Jana i, nachyliwszy się, począł przy świetle latarni oglądać starannie bruk.
– To tu! – rzekł na koniec cienkim, prawie kobiecym głosem.
Olbrzym nic nie odpowiedział, tylko z trzaskiem zrzucił z siebie worek i położył na ziemi długi drąg żelazny, siekierę, pęk drew i łopatę. Obejrzał się dokoła, ziewnął potężnie i mruknął grubym, posępnym głosem:
– Psi czas!
Właśnie w tej chwili na wieży zamkowej zegar wybił godzinę drugą po północy. Wiatr przyniósł wyraźnie spiżowy, poważny odgłos zegara i żałosna nuta jego zdawała się drżeć jeszcze wśród zaciśniętych murów Kanonii, gdy karzeł rzekł swym cienkim głosem:
– Druga godzina! Phii… że psi czas, to psi czas. Pietruś!
– Ee? – burknął olbrzym, rozwiązując worek.
– Jeść ci się, brachu, nie chce?
– Co się nie ma chcieć?
– Przecie jadłeś kolację?
– Iii – mruknął, podnosząc się – widzisz… taki kałdun jak mój, to potrzebuje dwa razy tyle, niżeli drugi człowiek.
– Twoja prawda – piszczał karzeł – a ja ci coś powiem. Może my w tym kanale znajdziemy jaki pierścionek albo co, to zaraz pójdziemy do ryżej Maryśki na kadryla…
– Gadasz! Ryża Maryśka tera śpi, jeno się na drugi bok przewraca.
– Ho!… ho!… ho!… – zaśmiał się karzeł. – Ale co tam… una nam otworzy i kadryla da, byle jeno co było…
– Druga godzina i gdyby salceson obaczył, że una otwiera, to by ją na sztraf skazali… i jeszcze w taki czas jak dzisiaj. No! Do roboty. Poświeć mi dobrze, Seledynku, bo nic nie widzę, gdzie jest krata.
Nazwany Seledynkiem karzeł przykucnął i skierował światło latarki na wilgotny bruk ulicy, wśród którego ukazała się duża, w kształcie gęstej kraty zrobiona płyta żelazna, stanowiąca w owe czasy, gdy jeszcze takiej, jak dziś kanalizacji nie było, wejście do jednego z tych rzadkich kanałów, jakie przecinały miasto. Krata owa zaopatrzona była w zamek i olbrzym, wydobywszy z worka pęk zardzewiałych, ogromnych kluczy, usiłował ów zamek otworzyć. Ale kręcił, kręcił kluczem, mruczał, spluwał i nie mógł tego dokonać i wreszcie, szarpnąwszy raz mocno kratą, podniósł ją do góry
i ukazało się czarne wejście do kanału.– Seledynku – rzekł – wiesz ty co?
– No, co?
– Tę kratę ktoś otwierał.
– Bajesz, brachu, a któż by taki?
– Czy ja wiem, ale że ktoś otwierał, to otwierał, żebym tak pękł.
To mówiąc wziął latarkę i przy jej świetle począł się przypatrywać zamkowi bacznie.
– Ani chybi – mruknął – ktoś zamek otworzył,
i krata tyż nie była zamknięta. Przecie ja kręcił
i kręcił, a nijak wykręcić nie mogłem. Ktoś w kanale był.
– A może je jeszcze? – pisnął Seledynek.
– A może i je.
– Pietruś, brachu!
– Ee?
– Widzisz… Pietruś… ja nijakiej nie mam krzepy.
– A wiem, co ty jesteś niby mucha.
Zaśmiał się mówiąc to, aż olbrzymie jego cielsko się zatrzęsło.
– Jakże ja tam pójdę?
– Niby gdzie?
– Ano, do kanału.
– Albo co?
– Jak tam je kto…
– To co, że je… niech sobie będzie.
– Dobrze tobie gadać, coś je krzepki niby nie przymierzając kuń, ale ja…
– Ano, tyś słaby, to się wie.
– A widzisz. To ja też mówię, nuż tam kto je.
– To i cóż?
– To mnie zdusi.
– Ee?
– A tak, i to pewnikiem nikt inny tam nie wlazł, jeno Komorek.
– Komorek?
Wyrzekłszy to nazwisko, olbrzym Pietruś zgrzytnął zębami i uderzył pięścią w kratę tak silnie, że aż zadzwoniła.
– Pamiętasz, jakeśmy to naleźli w kanale ten złoty medalik, co to Czarny Dawid na Mostowej dał nam za niego, psia jucha Żyd, dwa fajgle, to Komorek słuchał, a ślipie mu się świeciły jak u kota. To un wlazł do kanału i szuka.
– Ee?
– A tak, ani chybi. Idź ty do kanału, brachu.
– A kiedy to nie moja rzecz.
– To i co, albo się to dla przyjaciela tego nie robi? Pójdziemy oba, jeno ty idź przody.
– A dobrze… ale… Seledynku…
– Co?
– Jeżeli to Komorek, to go…
Zrobił ruch ręką, jakby kogoś dusił i wpychał gdzieś w jakąś przepaść.
– To się wie! – odrzekł Seledynek.
Olbrzym spuścił nogi w kanał, usiadł sobie na jego krawędzi i, drapiąc się po głowie, prawił:
– Bo to, widzisz, Seledynku… jak Stwórcę kocham, un, ten Komorek, żeby go cholira… un mi zalał sadła za skórę, o! zalał!
– Pluń na to, Pietruś.
– Dobrze ci gadać, bo ty jej nie znałeś.
– Kogo?
– A kogóż by, tej diablicy, Aurelki.
– E, niech ją tam!
– A, nie gadaj, Seledynku, nie gadaj! Una, widzisz, brachu, nic niewinna, nic… un ją stumanił, zbałamucił – un… ten psubrat Komorek, żeby go cholira, i una mnie opuściła. A wiesz ty co, Seledynku?
– No?
– Un ją rzucił, jak szczenię. Un ci ją tak obciuchał, że jeno w koszuli ostała.
– O! łobuz to ostatni, szelma.
– To ja też mówię, że jak go spotkam, to mu kości połamię i bebechy z niego wytrzęsę! No! dawaj latarkę i chodźmy!
Wziął latarkę i po szczeblach żelaznych, które były mocno obsadzone w obmurowaniu kanału, począł się na dół spuszczać, sapiąc głośno. Za nim to samo uczynił Seledynek, nucąc pod nosem głosikiem piskliwym:
„Moje serce coś przenika, że się nie zobaczym już”.
Gdy już na tyle pogrążył się w ciemny otwór, że mu tylko głowa sterczała nad brukiem, zawołał:
– Pietruś!
– Ee? – ozwał się z głębi ponury głos.
– Przymknąć kratę?
– A przymknij.
Krata zapadła się i na ulicy zapanowała dawna cisza i żywej duszy na niej nie było i nikt by nie przypuszczał, że przed chwilą pod ziemię dwóch ludzi się niejako zapadło.
Tymczasem wewnątrz kanału olbrzymi Pietruś
i karzeł Seledynek spuszczali się z trudnością na dół, po żelaznych szczeblach. Otaczała ich duszna, zgniła, piwniczna atmosfera; migotliwe światło latarki ślizgało się po wilgotnych, cieknących jakąś brudną, cuchnącą wodą murach i nie mogło rozpędzić gęstych, posępnych ciemności, jakie panowały dokoła. W ciszy głuchej, jaka tu panowała, słychać było wyraźnie szmer płynącej leniwie i ciężko wody i odgłos kropli, spadających w równych odstępach czasu z głośnym pluskiem.
Pietruś oddychał i sapał głośno, a latarka przytwierdzona do jego pasa, rzucając niepewne w głąb kanału światło, oblała migotliwym blaskiem płynącą na samym dnie mętną, czarną jakąś wodę. Kanał, o ile zrazu był dość wąski, powoli rozszerzał się i na koniec Pietruś stanął na ziemi, a przy nim znalazł się wkrótce Seledynek.
W owe czasy, lat temu dziesięć, takich jak dziś kanałów w Warszawie nie było. Te, które istniały, zbudowane w różnych czasach i wśród różnych okoliczności, przedstawiały największą rozmaitość tak, co do swych rozmiarów, jak i budowy. Kanał, idący pod Kanonią i łączący się z siecią kilku innych, ciągnących się pod ulicami staromiejskimi, należał do większych i obszerniejszych.
Gdy się Pietruś i Seledynek na jego dno spuścili mieli nad sobą sklepienie stosunkowo dość wysokie i mogli się wygodnie wyprostować. Stali na rodzaju podwyższenia, zbudowanego z ciosu i ciągnącego się wzdłuż obu ścian kanału, miejscami dość nawet szerokiego i stanowiącego rodzaj brzegów, których środkiem płynęła we wgłębieniu woda. Tym razem, ponieważ przez parę dni deszcze padały, kanał był przepełniony i woda z głuchym szmerem płynąc, wypełniała swe wgłębienie po brzegi, a nawet tu i ówdzie wylewała się na nie. Olbrzym Pietruś, ciskając swój worek, spowodował głośne rozpryśnięcie się na tysiące kropel tej wody, liżącej płyty ciosu pod jego nogami. Pod światłem latarki marszcząca się lekko woda rzucała złotawo brudne, zmieniające się co chwila blaski.
Olbrzym Pietruś podniósł do góry latarkę i starał się sobie rozświecić nią ponure ciemności kanału z jednej i drugiej strony, ale nic nie dostrzegł podejrzanego.
– Psa nie widać! – mruknął.
– I cicho – dodał Seledynek.
– Hm! a jednak tu ktoś wchodził.
– Diabli go wiedzą, może dalej poszedł – odrzekł Seledynek.
– Jeżeli to Komorek, to szelma taka sprytna i uszy ci ma takie jak lis. Usłyszał nas i przycupnął gdzie w kącie.
– Iii – machnął ręką pogardliwie Seledynek – co by on tu robił? Przy takiej wodzie przecie nic nie znajdzie.
– Hm! Pewno, że nie znajdzie.
Rzekłszy to, olbrzym podniósł latarkę do góry
i, przypatrzywszy się bacznie sklepieniu, rzekł:
– Po kiego diabła uni nas tu wysłali? Wszystko je jak należy i sklepienie nigdzie się nie wali.
– A więc wracajmy. Powiemy staremu, że wszystko je jak się patrzy.
– Wracać? A Komorek?
– Przecie widzisz, że go nie ma.
– A ja ci, brachu, pedam, co un tu je. Ja nie wrócę, jeno przeszukam cały kanał.
– Ha! to szukajmy. W którą stronę pójdziemy?
– Chodźmy naprzód ku Wiśle.
Ruszyli więc, trzymając się ściany, Pietruś przodem, a Seledynek za nim. Ten ostatni często przystawał, oglądał się poza siebie niespokojnie i pilnie nasłuchiwał. Ale w kanale panowała wciąż niczym niezamącona cisza, przerywana tylko jednostajnym szmerem wody i pluskiem kropel, spadających ze sklepienia. Ciężkie kroki olbrzyma Piotrusia rozlegały się głośno i ponurym echem ginęły w czarnej dali kanału.
Szli przez jakiś czas, aż wreszcie olbrzym się zatrzymał i rzekł:
– Tu nie ma nikogo i po co by tu szedł? Tam niedaleko łączą się dwa kanały… słyszysz, jak woda szumi? I tam niebezpiecznie chodzić… Wisła też niedaleko. Chodźmy, brachu, na powrót. Jeżeli Komorek je, to jeno tam…
Zawrócili i teraz Seledynek szedł przodem, a za nim olbrzym. Kanał spinał się pod górę i woda rwała silnie, tak, że droga była dość uciążliwa. Przyszli na koniec do miejsca pod otworem, prowadzącym na powierzchnię.
Seledynek spojrzał do góry i ujrzał blady blask zimowej nocy, gdzieś tam w oddali bielejący.
– No, czego tam ślepiasz? – mruknął olbrzym.
– Idę już, idę! – odrzekł Seledynek.
Przyszli do miejsca, gdzie kanał zaginał się pod kątem szeroko rozwartym i nagle Seledynek zatrzymał się i zwróciwszy się do olbrzyma, szepnął:
– Brachu, tu coś je.
– No?
– Dawaj latarkę.
Olbrzym mu ją podał, a gdy Seledynek skierował światło na ścianę, tuż przy zakręcie, na wielkie zdziwienie swoje spostrzegli w niej szeroki otwór, tak, że człowiek mógł przez niego spokojnie przejść. Otworu tego dawniej nie było. Obaj należeli do służby kanalizacyjnej i kanał swój znali, jak własną kieszeń stąd ich nadzwyczajne zdziwienie.

Tę unikalną książkę pełną złodziejskiej gwary warszawskiej wydaliśmy w dwóch tomach. Są one dostępne w naszej księgarni.

II
Otwór czerniał szeroko i wysoko, sięgając pod samo sklepienie kanału. Już to samo świadczyło, że nie woda go wyrwała, której prąd w tym miejscu był szybki, ale niski i w żadnym razie nie byłby w stanie wyłamać ściany. Prócz tego dokoła leżały stosy cegieł, systematycznie ułożonych, dowodzących, że ręka ludzka brała w tym wszystkim udział. Otwór ten prowadził do jakiejś piwnicy czy podziemia, pełnego nieprzejrzanych ciemności, z którego wiało wilgotne, stęchłe powietrze.
Obejrzawszy to wszystko, olbrzym mruknął:
– Ki diabli! Tego dawniej nie było.
– A nie było.
– Hm! hm! Trza tam wejść.
– Ano… chodźmy, jeno ostrożnie, bo diabeł nie śpi…
– To nikt, jeno Komorek. Czekaj, ja wprzódy tam wejdę.
To rzekłszy olbrzym, wziął latarkę, podniósł do góry drąg żelazny, który trzymał w ręku i śmiało wkroczył do podziemia. Światło tak kierował, by mu jak największą przestrzeń rozwidniało i dlatego nie uważał, co się dzieje pod jego nogami. Toteż zaledwie uszedł parę kroków, gdy się potknął. Szybko spuścił latarkę i głosem ponurym zawołał:
– Jezus Maria! Józefie Święty!
– Co takiego? – spytał Seledynek przerażony, chwytając za rękę olbrzyma.
Ale ten nic nie odpowiedział i odpowiedź zresztą była tu całkiem niepotrzebna. Światło latarki wyraźnie oblewało swym blaskiem leżącą na ziemi kobietę.
O nią to potknął się olbrzym i stał teraz niemy, zdziwiony nadzwyczajnie, z ustami szeroko rozwartymi, na pół skamieniały.
Istotnie było się czemu dziwić, napotkawszy w tym ponurym miejscu, głęboko pod ziemią, kobietę młodą, piękną i bogato ubraną.
Leżała ona na wznak, na podesłanym futrze, nieruchoma, martwa. Włosy długie, na pół uczesane, a na pół rozrzucone, układały się jasną, złocistą kaskadą na ciemnym tle futra. Twarz była niezwykle piękna i śmiertelnie blada, oczy przymknięte, a koło nich leżał wielki cień. W zaciśniętych ustach widniał wyraz boleści. Mogła ona liczyć koło dwudziestu pięciu lat i była przepysznie zbudowana. Obcisła, z czarnego jedwabiu suknia, oddawała wybornie jej pełne kształty, w całym rozwoju dojrzałej piękności kobiecej. Drobna, biała ręka, miała na jednym z palców złotą obrączkę. Spod sukni wyglądały śliczne drobne nóżki, ukryte w buciki ze skóry lakierowanej. Leżała nieruchoma, jak się zdawało nieżywa.
– Iii… brachu! – szepnął Seledynek – to coś diablo podejrzanego.
– Hm! – mruknął olbrzym.
– Cóż? Nic nie gadasz? Czy myślisz, że ona żyje, ta piękna dama?

– Czy ja wiem?
– Ano… trza ją obejrzeć… jedwabie, futro, buty piękne, złoty pierścionek…
Pochylił się nad kobietą, przypatrywał się jej ciekawie, obchodził ją dokoła i gadał:
– Bo to, widzisz… brachu… jeśli una już tego… ten… to można by się obłowić porządnie i niejednego fajgla dostać i za te łachy, i za tę obrączkę, i za buty…
Olbrzym milczał, tylko wsparty na swym drągu żelaznym wpatrywał się w kobietę.
– Cóżeś ty oniemiał, Pietruś?
– Nie!
– To czemu nic nie gadasz? Una, widzisz, brachu, już kitę ci odwaliła, to jej ta wszyćko jedno, czy w jedwabiach czy golusieńko. Robaczki ją i tak zjedzą…
a szkoda, takich pięknych szmat i takiego pierścionka. Może una ma i zegarek, i pewno, że ma, bo jakżeby taka piękna dama była bez zegarka.
To rzekłszy, nachylił się nad kobietą. Stał właśnie z lewej strony i, wziąwszy rękę trupa, leżącą na sercu, podniósł ją i krzyknął:
– A niechże cię!
– Co? – zapytał ciekawie olbrzym, pochylając się także.
– Ano to… brachu – prawił Seledynek, zajęty czymś koło kobiety – że ci ją ktoś dźgnął w bok nożem… una zabita… i krew się sączy… w serce ci ją dźgnął… to ci dopiero galamatia! fiu! fiu!
Olbrzym szybko okrążył leżącą i znalazł się przy Seledynku. Całe światło latarki skierował teraz na miejsce, w którym krew się pokazywała. Maleńkie swe oczka wytrzeszczył i mruczał coś pod nosem.
– Hm! – gadał – ani chybi, una żyje…
– Żyje? – zapytał ze zdziwieniem Seledynek.
– A żyje. Mnie powiedział… wiesz… ten… felczer, co go to strzygą nazywają… ten z Krzywego Koła…
– Wiem, wiem.
– Un mnie powiedział, że dopóki krew płynie, to człek żyje.
Seledynek drapał się po bujnej czuprynie i zdawał się być mocno zafrasowany. Krzywił się przy tym szkaradnie. Stał wyprostowany, z głową spuszczoną
i z oczyma, wpatrzonymi w przepyszne kształty i stroje leżącej przed nim kobiety.
– To głupio! – mruknął na koniec.
– Co? – spytał olbrzym.
– Pedam ci, kajmakanie jakiś – zawołał z wyraźną irytacją w głosie i oczach Seledynek – że to je głupio.
– Co je głupio?
– To, ośle jakiś, że una… żyje.
– Że una żyje? A cóż tobie, brachu?
– Tępy łeb masz i basta! – zawołał Seledynek – ty to jesteś jak ten wół, co go w jarzmo zaprzęgają.
Okrążył zwłoki i stanął przy olbrzymie, spinając się na palcach i uderzając z lekka w jego piersi, mówił:
– To, kapuściany łbie, że gdyby una nie żyła, to byśmy się dobrze na niej obciuchali… widzisz sajety… widzisz pierścionki, futro… hę, widzisz?
Wytrzeszczył swe oczy szeroko rozwarte, w których palił się jakiś niezdrowy blask i powtarzał ciągle:
– Widzisz? Widzisz? To ci warte więcej niż dwadzieścia, a nawet pięćdziesiąt, a może i sto fajgli… Fiu! fiu! fiu! Znam się przecie na tym. Aurelka by do ciebie zara wróciła, a i ja bym też se znalazł jaką dziewuchę śwarną… widziałem nawet wczoraj jedną na Piekiełku… ślepiami łyska jak kot w marcu.

– Seledynku, brachu – począł z widocznym drżeniem w głosie olbrzym – Seledynku, gadasz… co by Aurelka wróciła?
– Jakbyś miał fajgle, to byś ze sto znalazł takich Aurelek, żeby tak o co, jak o to… ale cóż? Fajgli nie będzie… ta ci dama żyje… żeby tak na mnie…
Stał z głową pochyloną, wpatrzony w zwłoki, ogryzając namiętnie paznokcie.
– Żebym tak miał krzepę… albo nóż… to bym ci jej wsadził go pod piąte ziebro i… po wszyćkim.
Olbrzym słuchał tego bacznie, zdawał się na koniec rozumieć, o co idzie, ale milczał. Przez chwilę panowało w tym podziemiu straszne, głuche milczenie, tylko słychać było ciężki oddech olbrzyma i plusk, pędzącej kanałem wody. Światło latarki, ustawionej na ziemi, rzucało niepewne, migotliwe blaski dokoła i na czarne, ściany podziemia, i na dwóch ludzi, i na leżące zwłoki kobiety i łamało się w fałdach jej ciężkiej sukni atłasowej, i zdawało się zapalać słoneczne, złociste blaski
u jej włosów i białego czoła.
Na koniec olbrzym chrząknął i głosom stłumionym, ciężko wydobywającym się, jakby go coś w gardle dusiło, rzekł:
– Seledynku!
– Co? – zawołał tenże, budząc się z zamyślenia.
– Ja mam… ten… wiesz… nóż… ostry, pedam ci, brachu… ostry nóż.
– Masz? – spytał Seledynek, wpatrując się w oczy olbrzyma, o ile je oczywiście dostrzec można było wśród panujących ciemności. – No! to dawaj!
Olbrzym pochylił się, sięgnął ręką do cholewy buta i począł tam szukać noża. Ręce mu jednak tak drżały, że z trudnością go znalazł i wydobył brzeszczot długi, ostry, taki, jakiego używają kucharze. Na strasznej tej broni zapaliły się oślepiające blaski od lampki.
Seledynek schwycił nóż i stał, patrząc na leżącą wciąż nieruchomo kobietę, której biała twarz i białe ręce widniały niby z marmuru wykute. Stał, stał, myślał coś długo, w końcu oddając nóż olbrzymowi, rzekł:
– To byłoby głupio!
– Cóż? – spytał olbrzym, ciągle swym stłumionym, chrapliwym głosem.
– To, brachu – zawołał Seledynek wesoło, jak gdyby mu jakiś ciężar spadł z serca – że dostalibyśmy się na Pawiak, jak amen w pacierzu. Nie głupim!
– A to jak?
– Tak, że przecie ośla głowo, w kancelarii wiedzą co my tu przyszli.
– Więc cóż?
– Więc jakby znaleźli tego trupa, zaraz by nas capnęli i do ciupy. Bo gdzież my tu trupa schowamy? Tu nie ma gdzie schować! Naleźliby ci go i zara do nas by się wzięli. Łapacz Bartaczyński mądra i chytra szelma… on by to zara wywąchał. Znasz go przecie.
– Co nie mam znać!
– A widzisz. Iii!… głupstwo! To jakaś wielka pani, dama, fajgli ma pewnikiem jak loda. Co my ją zarzynać mamy! Ktoś ją ostudził, ale my ją obronimy i una nas za to fajglami obsypie, jak makiem.
– Pewno, że tak będzie.
– A widzisz! Mądrej głowie dość pałką w łeb. No, co tu bańdurzyć po próżnicy. Dalej, brachu, weź tę babinę na plecy i hajda do góry. Tu zaduch taki, że pies by ci nie wytrzymał, a nie dopiero taka pani. Wywleczemy ci ją na powietrze, a potem zaniesiemy do mieszkania naszego, byle nas tylko salcesony nie spotkały…

Tę unikalną książkę pełną złodziejskiej gwary warszawskiej wydaliśmy w dwóch tomach. Są one dostępne w naszej księgarni.