Do poczytania: Walery Przyborowski, Szkielet na Lesznie
Wszyscy zapewne starsi mieszkańcy Warszawy pamiętają fakt, który się przytrafił przed trzydziestu laty, a który rozgłoszony przez ówczesne gazety, powszechną na siebie zwrócił uwagę i stał się przedmiotem długich rozpraw i dyskusji.
Rzecz tak się miała:
W czerwcu 1860 roku burzono jeden ze starych dworków na Lesznie, wsunięty w głąb podwórza i otoczony dokoła ogrodem. Dworki takie, w owej dzielnicy miasta istniały jeszcze wówczas; dziś niestety są coraz większą rzadkością; na ich miejscu wznoszą się kamienice, w których nie ma powietrza i światła, ale które za to ogromne przynoszą dochody. Otóż i dworek ów ustąpić miał miejsca wielkiej kamienicy i rozpoczęto w czerwcu, rzeczonego wyżej roku, jego rozbiórkę. Dworek był parterowy, z pięterkiem, a raczej facjatką, dość duży, gdyż mieścił w sobie dziesięć wygodnych, wysokich i dobrze oświetlonych pokoi. Od frontu miał ganeczek na dwóch murowanych słupach wsparty, od ogrodu zaś rodzaj tarasu kamiennego o kilku schodach. Ogród był duży, wysadzony starymi lipami i klonami, w chwili jednak, gdy skazano go na zagładę, mocno zapuszczony i zaniedbany.
Zdarzyło się tedy, że dnia dziesiątego czerwca wzmiankowanego roku robotnicy, wyjmując posadzkę dębową w jednym z mniejszych pokoi od strony ogrodu, znaleźli pod nią znaczne wgłębienie, a we wgłębieniu tym szkielet ludzki.
Zrobiło to oczywiście bardzo silne wrażenie, gdyż nie mogło ulegać najmniejszej nawet wątpliwości, że była tu kiedyś popełniona straszna, tajemnicza zbrodnia, o której wszelki ślad zaginął. Dzienniki tegoż samego dnia, korzystając z sensacyjnej wiadomości, doniosły o tym swoim czytelnikom.
Po wszystkich cukierniach i kawiarniach czytano je chciwie i najrozmaitsze snuto wnioski. W tej chwili więcej się interesowano sprawą szkieletu na Lesznie, niż kwestią włoską i Garibaldim.
Właśnie w jednym z takich słodyczami handlujących zakładów, na tymże samym Lesznie, wśród zebranych codziennych gości i zapalonych czytelników gazet, toczyły się o tym przedmiocie żywe i gorące rozprawy, gdy do pokoju tego wszedł młody człowiek i pokłoniwszy się obecnym, siadł skromnie w kącie i wziął do ręki pierwszą lepszą, na jaką natrafił, gazetę.
Był to młodzieniec, mogący liczyć zaledwie dwadzieścia pięć do dwudziestu sześciu lat, silny brunet, z długimi włosami, blady, o lekkim zaroście i dużych, palących, przenikliwych, czarnych oczach. Ubrany był skromnie, a nawet ubogo. Miał na sobie czarny, mocno wytarty, choć starannie utrzymany surdut i wysoki kapelusz, zwany cylindrem, który zdjął ostrożnie i ustawił na stole, zdmuchnąwszy z niego wprzódy wszelkie prochy, jak gdyby się lękał, by nie uszkodziły w czymkolwiek świecącego w wielu miejscach, od tarcia szczotką, włosa. Twarz, cała postawa młodzieńca znamionowała niesłychane znużenie i zniechęcenie. Padł raczej, niż usiadł na krześle, westchnął, obrzucił okiem obecnych i wziąwszy gazetę do ręki, zagłębił się w długiej rozprawie dziennikarskiej o wybuchłym właśnie powstaniu w Chinach.
Tymczasem wśród zebranych rozprawy gorące dalej trwały, gdy nagle rozległ się głos donośny i krzykliwy:
– Ale co to o tym gadać. Doktor nas najlepiej objaśni.
Mówiąc to ze środka zebranych podniósł się otyły, dostatnio ubrany mężczyzna, wygolony starannie prócz dużych, jasnych wąsów i głosem donośnym począł mówić, zwracając się do nowo przybyłego młodzieńca:
– Doktorku, czcigodny kapłanie Eskulapa, niezrównany następco Hipokratesa, racz otworzyć skarbnicę twej wiedzy i nas profanów „prophanus vulgus” jak mówi Horacy, objaśnić.
Mówił to wszystko głosem krzykliwym, z intonacją przesadną, wśród gestykulacji tak gwałtownej, a zarazem tak komicznej, że młody człowiek, nazwany doktorem, mimowolnie się uśmiechnął. Odłożył gazetę na bok i spytał łagodnie, tonem melancholii głębokiej:
– O cóż idzie?
– Widzisz… szanowna szkatuło wiedzy, spieramy się o owego kościotrupa.
– O jakiego kościotrupa?
– Bogowie! – zawołał patetycznie tłuścioch, zwracając się do obecnych i łamiąc ręce – me Hercule! On nic nie wie, on nic nie wie, panowie!
Wygłosiwszy ten patetyczny wykrzyknik, zbliżył się do młodzieńca i zawołał:
– Jak to, nie wiesz o strasznej zbrodni, co mówię, strasznej, tajemniczej, niesłychanej w naszym kraju zbrodni?…
– O jakiej zbrodni?… – przerwał młody człowiek.
– O leniwcze! O do niczego! Masz, masz, czytaj!
To mówiąc, podał mu trzymaną w ręku gazetę
i wskazując grubym, tłustym palcem na odpowiednie miejsce, powtarzał ciągle:
– Czytaj! Czytaj! I zdumiewaj się, łam głowę nad odgadnięciem tej zagadki.
Młody człowiek przeczytał i, składając gazetę na stole, z wyrazem właściwego sobie znużenia, spytał:
– No, i co?
– To – zawołał tłuścioch – że tu między nami powstała kwestia, jak długo ten szkielet tam pod podłogą leży!
– A skądże ja mogę o tym wiedzieć? – spytał z lekkim, melancholijnym uśmiechem młodzieniec.
Na to słuszne pytanie zerwał się z krzesła jakiś chudy, nerwowy, szczupły człowiek i zawołał, zwracając się do tłuściocha:
– Źle pan stawiasz kwestię, panie Wincenty. Któż może wiedzieć, jak długo ten szkielet tam leżał? To nie o to idzie.
– A o cóż? – spytał tłuścioch, nazwany Wincentym.
– Oto – rzekł zwracając się do młodzieńca nowy interlokutor – jak długo w ogólności może szkielet ludzki leżeć w ziemi nie uległszy zepsuciu?
– Tak! Tak! O to szło! – zawołali inni.
– Niechże więc będzie tak – odezwał się tłuścioch – gadaj doktorku, czcigodna skarbnico wiedzy, odpowiadaj na pytanie i rozstrzygnij spór między nami.
– To jest bardzo względne – rzekł młodzieniec –
i zależy od wielu okoliczności, a przede wszystkim od natury gruntu, w którym ciało pochowano. Są miejsca, w których szkielet psuje się i niszczeje w ciągu kilku lat, są i takie, w których może istnieć całe wieki.
W starych, przedhistorycznych grobowcach wykopują szkielety, które tam setki, a może tysiące lat temu złożono.
– To wszystko bardzo piękne, ale nas wcale nie objaśnia, o godny szacunku uczniu Hipokratesa, jak długo ten szkielet, o którym mówimy, leżał, a zatem kiedy została popełniona zbrodnia.
– Nie mogę panów objaśnić – odrzekł skromnie młody człowiek – bom owego szkieletu nie widział.
– A gdybyś go pan zobaczył, czy mógłbyś z pewnością twierdzić, jak długo w ziemi leży?… – spytał ów chudy, nerwowy jegomość.
– Prawdopodobnie mógłbym… są pewne dane…
– Dobrze – przerwał tłuścioch Wincenty – nie ciekawi jesteśmy pańskich danych… obacz szkielet i powiedz nam jutro swe zdanie. Oto konkluzja najważniejsza naszego sporu. A teraz do widzenia panowie, bo żona na mnie czeka.
Włożył niski, bandycki kapelusz na głowę i sapiąc i stękając na gorąco, wyszedł z pokoju.
Wśród zebranych zapanowała teraz cisza; każdy wziął się do czytania gazety i słychać było tylko szelest przewracanych kart. Młody człowiek czytał także, choć w wyrazie jego twarzy, w błądzących niepewnie po liniach oczach, można było poznać, że całkiem o czym innym myśli. Na koniec położył gazetę, wstał, wziął za kapelusz, skłonił się obecnym i cicho wymknął z pokoju. Chodu jego prawie słychać nie było, gdyż miał szkaradnie ścięte od długiego używania obcasy u butów i same te buty w wielu miejscach widocznie wypowiadały posłuszeństwo.
Wyszedłszy na ulicę stanął i począł się oglądać, jakby wahał się, gdzie ma iść i co ze sobą zrobić. Twarz jego ciągle miała wyraz smutku, zniechęcenia zupełnego i niewysłowionego znużenia.
Stał z głową spuszczoną, a złote, czerwcowe słońce, oblewając go obficie blaskiem swych promieni, wyraźnie dawało widzieć ubóstwo jego ubrania. Pomimo jednak tego ubóstwa, pomimo zniechęcenia, malującego się na twarzy, twarz ta jednak była niezwykle piękna, ogniste oczy patrzały przed siebie z takim urokiem, postawa była tak zręczna, że przechodzące kobiety, obrzucały zalotnym wzrokiem tego biednego, a tak pięknego młodzieńca.
Po chwili wahania miał on już puścić się ku środkowi miasta, gdy właśnie zaczepił go jakiś dziwny jegomość, zstępujący powoli i ostrożnie po schodkach, wiodących do cukierni. Był to mężczyzna, którego wieku trudno było oznaczyć, w każdym razie liczył przeszło pięćdziesiąt lat. Niski, pulchny, okrągły, otyły nawet trochę, miał na szerokich barkach i krótkim karku osadzoną wielką i przepysznie zarysowaną głowę o rzymskim profilu. Twarz jak najstaranniej wygolona, różowa, pomimo okazujących się tu i ówdzie zmarszczek, była prawie młodą i zachowywała w sobie wyraz niewzruszonego niczym spokoju i pewnej siebie siły. Wielkie, czarne, ogniste oczy były jeszcze bardzo piękne, choć przy bliższym poznaniu, zdradzały pewną dzikość i surowość. Usta mięsiste, duże, mówiły o wielkiej zmysłowości natury. Mężczyzna ten ubrany był dostatnio, wykwintnie nawet, choć niegustownie i śmiesznie. Na głowie miał wysoki biały cylinder, grubą szyję owiązywał jasnożółty w czarne kropki krawat, spięty błyszczącą z dala spinką, w której był umieszczony prześliczny, duży koral, mocno czerwonej barwy. Na sobie miał kurtkę, zwaną marynarką, jasnopopielatej barwy, takież spodnie i kamizelkę niebieską, z której zwieszał się gruby, złoty łańcuch, pełen breloków, pieczątek i świecidełek wszelkiego rodzaju.
W ręce, małej, nerwowej, o długich palcach, ręce nadzwyczaj białej i pulchnej, trzymał trzcinową laskę z gałką złocistą.
Zbliżywszy się do młodego człowieka, wyprostował swą małą figurę i rzekł głosem dźwięcznym i pewnym siebie:
– Dokąd, szanowny doktorze, zamierzasz się udać?
W wymawianiu tych wyrazów czuć było pewien akcent cudzoziemski.
Młody człowiek, nagle zbudzony ze swych marzeń, spojrzał na zaczepiającą go błyszczącą figurę i rzekł swym smutnym głosem:
– Ach to pan, panie Heliglas.
– Tak, to ja, Ryszard Lwie Serce Heliglas. Śmiejesz się, młodzieńcze, że sobie uzurpuję przydomek najbardziej rycerskiego ze wszystkich królów na świecie. Śmiej się, ale wierz mi, że w całej waszej Warszawie, nie ma tak wielkiego, tak bohaterskiego serca, jak moje.
Z ust jego płynął ten potok słów, wymawianych wyraźnie, z precyzją i z niczym niezamąconą swobodą, choć powtarzamy, wprawne ucho dostrzegało w wymowie Heliglasa obcy, niepolski akcent.
– No… i dokądże idziesz? – spytał w końcu.
– Właściwie to nigdzie… nie mam żadnego celu – odparł nieśmiało młodzieniec.
Heliglas tymczasem dobył z kieszeni swej kurtki metalowe pudełko z cukierkami owocowymi i otworzywszy je podał młodzieńcowi. Gdy ten podziękował
i wziąć nic nie chciał, Heliglas rzekł:
– Źle robisz młodzieńcze. Słodycze są rozkoszą bogów i rozkoszą ziemską.
Wsypawszy w usta garść cukierków, rzekł:
– To dobrze, że nie wiesz, gdzie masz iść, pójdź pan ze mną. Obaczymy ten szkielet, o którym dzisiejsze gazety tak się rozpisały.
– Iii… – mruknął młodzieniec – cóż to ciekawego?
– Aa! – zawołał tłuścioch – przepraszam. Jest to coś bardzo ciekawego. Bo zważ pan, że kiedyś tam, przed laty, popełniona została zbrodnia, zbrodnia tajemnicza, Bóg wie, jaki dramat w sobie kryjąca i morderca nie został ukarany, nie został dosięgnięty przez tak zwaną sprawiedliwość ludzką. Czy to w panu nie budzi żadnych wniosków, żadnych myśli?
– Nie…
– To się dziwię bardzo, bardzo się dziwię. Pan jesteś człowiek inteligentny i myślący. Bo zastanów się pan, jakiż z tego wniosek, że owa zbrodnia tajemnicza nie została wykryta? Oto taki, że aksjomat tak rozpowszechniony, który powtarzają głupcy, a którym pociesza się niedołężna sprawiedliwość ludzka, że każda zbrodnia musi odnieść zasłużoną karę, jest fałszem. Tak, młodzieńcze… jest fałszem!
Szli już przez ulicę w głąb Leszna, ku rogatkom, a Heliglas gryzł cukierki, spoglądał na kobiety, zatrzymywał się nawet niekiedy i przypatrywał im się bacznie. Nagle westchnął:
– Śliczne to stworzenie kobieta, ale niebezpieczne, bardzo niebezpieczne. Strzeż się, młodzieńcze, kobiet, strzeż się kobiet!
Podniósł wskazujący palec u lewej ręki do góry, jakby na znak ostrzeżenia, z tak zabawnym gestem i z tak niewzruszoną powagą, że młody człowiek roześmiał się głośno.
– Tak! Śmiej się pan! – mówił Heliglas – śmiej się, śmiej! Ćmy zawsze lecą do ognia, żelazo do magnesu, mężczyzna do kobiet. Takie jest prawo natury i wszelkie ostrzeżenia psu na budę się nie zdadzą, jak powiada dosadne przysłowie tego kraju.
W ten sposób mówił przez całą drogę, zmieniając z nadzwyczajną ruchliwością rozmowę, przeskakując od najwznioślejszych do najtrywialniejszych przedmiotów, aż w końcu stanęli przed dworkiem, w którym szkielet został znaleziony. Poznać go można było z daleka, po mnóstwie ciekawych, zbierających się na ulicy i tłoczących się do środka dziedzińca.
Książkę można zakupić w naszej księgarni.