Antoni Starzewski, Numizmaty
Była godzina piąta po południu. Z bramy jednego z domów na Lesznie wysunęła się skromnie ubrana kobieta. Na oko można jej było równie dobrze dać lat trzydzieści, jak pięćdziesiąt. Naprawdę miała już dobrych sześćdziesiąt.
Była to panna Dorota. Znał ją stróż zamiatający rynsztok na podwórzu, bo gdy go mijała, splunął pogardliwie i obryzgał ją błotem; widocznie nie lubiła wracać po jedenastej i nie dawała mu dychy za otwieranie bramy.
Znały ją i dzieci, bawiące się w „czarnego luda”, bo jedno z nich dygnęło, drugie uchyliło coś w rodzaju czapki, dwoje zaś pozostałych pokazało jej język.
Znała ją wreszcie i praczka, pani Apolonia Urwał, bo mruknęła za odchodzącą:
– Muzykantka! Niby to się włóczy po tych lekcjach, a już bez całki miesiąc grosza od niej nie widziałam. Tfy!
Splunęła pani Urwał, otarła nos w fartuch i umilkła, pełna majestatu.
A panna Dorota wysunęła się na ulicę i dreptała powoli w stronę Chłodnej.
Minęła Elektoralną, plac Bankowy, przemknęła się obok pałacu Błękitnego i Reformatów – i wyszła na plac Teatralny.
Przed budką tramwajową zatrzymała się chwilkę. Spojrzała na zegar ratuszowy: za trzy minuty wpół do szóstej. Nie ma rady!… Szkoda dziesiątki, ale trzeba się śpieszyć! A nóż spóźni! Już i tak pani radczyni skrzywiła się trochę, że się spóźniła we wtorek. Straci zarobek i tyle!
A przecież ma z tego sześć rubli miesięcznie za trzy godziny tygodniowo. To piechotą nie chodzi, to już połowa mieszkania opłacona! A tak, proszę państwa!
Chwała Bogu, że już tramwaj nadjeżdża. Za jakie piętnaście, dwadzieścia minut powinna stanąć na Kaliksta.
Podbiegła do tramwaju. Potrącana i popychana przez wsiadających i wysiadających, dopchała się wreszcie do celu. Zanim zdążyła postawić nogę na stopniu, konduktor krzyknął:
– Nie ma miejsca!
Szarpnął za sznurek, tramwaj ruszył i panna Dorota została przed budką.
Czuła się trochę zgnębiona, bo ją kaszel męczył. Chciała spocząć na ławeczce, ale nie było miejsca: siedział student z panną z wrotkami, dwaj posłańcy i przekupka, a przy niej w koszu pomarańcze.
Co prawda, nieźle by było tak sobie kupić pomarańczę. Niedrogo kosztuje i dobrze robi, a po tej kawie z rogalem tak jakoś głód doskwiera!…
Stanowczo to bardzo głupi zwyczaj – jadać dwa razy na dzień! Zapewne kto ma dużo czasu, no i pieniędzy, to niechby tam sobie jadał, ale panna Dorota przekonała się, że ostatecznie i raz na dzień wystarczy. Od dwóch tygodni pijała w południe szklankę kawy i zjadała rogal, ale dużego, i jakoś nic! Z początku, co prawda, było to trochę przykre, ale się z czasem przyzwyczaiła.
Najgorzej tylko wtedy, kiedy wypadnie jej przechodzić koło sklepu kolonialnego i zobaczy w oknie wystawowym cały zwój kiełbasy litewskiej…
Kiełbasa!… Bagatela! Takie rzeczy to są dobre dla bankierów lub radców! Na świętego Jana, kiedy wychodziła z lekcji od pani radczyni, zobaczyła na stole cały rząd szklanek z herbatą, bułki, masło, a jakże, i dwa talerze z rozmaitościami! A na półmisku leżało jakie pięć funtów kiełbasy!…
No, litewska to ona tam znowu nie była, bo czuć było czosnek w całym pokoju, ale kto już z miesiąc czasu kawałka mięsa nie oglądał, to by i skórkę z salcesonu z gustem zjadł.
W każdym razie takie przyglądanie się potrawom do niczego dobrego nie prowadzi! Bóg wie, skąd zaraz zjawia się i głód, i apetyt, i pożądliwość, a to nie żadna potrzeba, tylko najzwyczajniejsze łakomstwo.
Ot i teraz! Co jej niby z tego przyjdzie, że będzie się gapiła na pomarańcze? Kupi je? Oczywiście, że nie! Daleko lepiej zrobi, jeśli się wstrzyma, bo i tak z tej półmiesięcznej pensji, którą jej radczyni wypłaciła, został tylko rubel. Nowy, ładny błyszczący, ale tylko jeden, nie dwa i nie trzy!
Całe szczęście, że tramwaj podjechał. Podbiegła, zanim się zatrzymał, uderzyła głową o balustradę, ale ostatecznie wskoczyła pierwsza i zajęła miejsce. I dobrze, że się pośpieszyła, bo za nią coś z piętnaście osób wdarło się do tramwaju. Miał konduktor kłopot z masą pasażerów i byli już za pomnikiem Mickiewicza, kiedy wreszcie dotarł do niej z biletem. Żal jej było zmieniać tego jedynego rublinę, ale trudno.
Co to?
Konduktor wziął rubla, stuknął nim o podłogę…
– Fałszywy! Proszę wziąć!
Panna Dorota uczuła, że jej nogi drętwieją…
Ostatni rubel…
Ale to nie może być! Przecież to od radczyni, skądże by znowu… Jezu, Jezu…
– No, daje pani za bilet, czy mam zatrzymać wagon?
Pannę Dorotę coś dusiło w gardle.
– Ja.. ja… proszę… Panie… panie!… To mój osta… to chyba prawdziwy… – wykrztusiła z trudem.
Ten i ów się śmiał, drwił, dowcipkował. Na czoło panny Doroty wystąpiły krople zimnego potu…
Tramwaj stanął. Wśród żartów i chichotu pasażerów panna Dorota wysiadła.
Cudem jakimś umknęła spod nadjeżdżającej dorożki i dostała się na chodnik. Przed
oczyma latały jej jakieś żółte cienie, kaszel wstrząsał płucami, szła jak zaczadzona.
Gdy się wreszcie dowlokła do ulicy Kaliksta i wdrapała na drugie piętro, była tak osłabiona, że musiała się oprzeć o futrynę drzwi, świeżo pomalowanych na orzech.
Zadzwoniła. Drzwi się otworzyły. W progu stała pani radczyni. Tęga była, czerwona, spocona. Odgarnęła włosy, które jej się do twarzy przylepiły i nie podając pannie Dorocie ręki, rzekła zgryźliwie:
– Mogłaby się pani ściślej pilnować godziny. Przeszłym razem obiecywała pani, że się to już więcej nie powtórzy, a dzisiaj znowu się pani spóźnia! Jak tak dalej pójdzie… No, czegóż się pani nie rozbiera!
– Bo ja… proszę pani… – bąkała wystraszona panna Dorota.
– No cóż tam znowu? Chora pani jesteś? To trzeba jechać na kurację, a nie zawracać ludziom głowy lekcjami. I to jeszcze takimi… Panie odpuść!
– Ten rubel… to…
– Jaki znów rubel? Co za rubel?
– Ten, co mi go pani radczyni dała…
– No to co?
– To podobno… Ja bardzo przepraszam panią radczynię… to podobno fałszywy… i…
Twarz pani radczyni oblała się szkarłatem.
– Cooo?… Fałszywy?!… Rubel ode mnie fałszywy?… Jak pani śmie?…
– Pani droga… ja… to ostatni…
– Aaa, to skandal!… Pani chyba nieprzytomna!… Złapie gdzieś ołowiany krążek i potem mnie się czepia!… Do widzenia pani! Dziękuję za takie lekcje! Ja sobie za moje pieniądze nie taką wywłokę znajdę! Proszę wyjść!
Zakołowało się wszystko przed oczyma panny Doroty. Upadła do nóg pani radczyni, prosząc o zachowanie jej tego kawałka chleba…
– Rózia! Otwórz drzwi! Wyprowadź tę tam!…
A Rózia była szeroka w biodrach i podufała[1] w sobie, a łapy miała jak patelnie…
Stróż przerwał na chwilę rozmowę z kucharką z pierwszego piętra, poskrobał się po ciemieniu i zaczął podnosić pannę Dorotę. Nie wiedząc, co z tym fantem zrobić, odwiózł ją do cyrkułu.
Panna Dorota znalazła się w urzędzie, do którego zajrzeć lojalny obywatel widzi się czasem zmuszonym. Skończyła swe zeznanie przed „panem naczelnikiem”, który jako dyżurny dnia tego jadł obiad w biurze. Przerwał właśnie sztukę mięsa z ćwikłą, którą mu w menażce podała niewolnica, i odczytywał po cichu skreślone przez się generalia panny Doroty.
– Tak… Leszno… mieszkania czterdzieści pięć… niezamężna… A paszport pani ma?
– Mam… – szepnęła z wysiłkiem badana.
Paszport został zbadany szczegółowo. Corpus delicti w postaci fałszywego rubla leżał na stole obok kajzerki. Pan naczelnik rzucił w tę stronę okiem – i zdumiał się: ręka panny Doroty, sucha, pożółkła, zbiedzona, wyciągnęła się w stronę kajzerki i cofnęła się z wolna, rozpaczliwie…
– Pani, a pani! Nie bój się pani! Ja nie wilk, ludzi na surowo nie jadam! Czy pani… no… tego… głodna może, a?…
Z oczu panny Doroty trysnęły łzy i poczęły kapać na skarbową ceratę.
– Taki głodna? Tak cóż pani od razu nie mówi! Franusia, dawaj pani… no, co tam jest? Pomidorowa? Pomidorowa, tak, pomidorowa… Co pani! Także!… Ja nie ksiądz, moje ręce do pisania, nie do całowania!… Posolić, posolić bezwarunkowo, kochana panna Dorota, ot tak!… No widzi pani!… Co?… A?… I humor lepszy, a?… Ooo, głód, kochana pani, to pi-pi-pi!… Co on nieraz z grzesznym człowiekiem wyrabia… eh ma!… Nie bądź głodu, to naszego brata połowy by nie trzeba, ot co! Więc ten rubel to od radczyni?… A dużo ona takich ma?… Tu są borówki, z bułką ich, z bułką ich podleców, oto to… Nie wie pani?… Nu nic, nie w tym rzecz!.. A pani, za pozwoleniem, na czym gra? Bo to, widzi pani, różnie grywają: kto na bilardzie, a kto i na scenie… A?… Na fortepiano? Można! U mnie samego fortepiano jest, dwanaście rubli srebrem zapłaciłem i pół rubla na wódkę za odniesienie, słowo daję! I córka u mnie jest, Luba, lat dwunastu z połową, tak!… A wie pani co? Czym pani po tych radcach chodzić i ruble fałszywe dostawać, tak nie lepiej by pani moją Lubę uczyć?… Tak… różne kawałki… Siądziesz sobie tak po obiedzie… Franusia, herbaty nam!… Tak… Tak… O czym że to ja?… A właśnie!… Siądziesz sobie po obiedzie, herbaty się napiwszy, a tu tobie córka zagra raz wesoły jaki kawałek, tam… hajda trojka albo… z jarmarku jechał uchar kupiec… ech! Pani zna? No właśnie! Jak Boga kocham!… Pani marnego słowa nie powie!… Myśmy nie tacy ludzie!… Co dzień porządny obiad i pięć rubli na miesiąc gotówką!… Idzie?… No i chwała Bogu! Niech pani tam idzie z Franusią do mojej starej i tam z nią pogada trochę… tak, o pogodzie, czy jak pani chce. I tę kartkę niech pani żonie odda, tak. A tego rubla niech pani nie bierze. Ja jego póki co u siebie zostawię, tak, na pamiątkę miłej znajomości… He, He, he… Do widzenia, do widzenia!… A ja wieczorem przyjdę na herbatę, tak, żeby pani była! Do widzenia!…
W parę miesięcy potem „pan naczelnik”, zjadłszy dobry obiadek na werandzie „letniaka” w Drewnicy, zapalił papierosa, mrugnął na żonę i córkę i gdy te wstały od stołu, przytrzymał za rękę pannę Dorotę, która również gotowała się do odejścia.
– Zaraz, kochana pani, zaraz. My jeszcze mamy ze sobą mały rachuneczek. Pani pamięta ten fałszywy rubel, a? Tak, widzi pani, ten fałszywy rubel zasłużył nam wielką służbę! Ja pointeresowałem się, czy u tego radcy nie ma czasami więcej takich ładnych rubli. W dzień ja za służbą nie miałem czasu, tak zaszedłem ja do niego trochę później, nie tak, żeby wieczorem, a w ogóle w nocy. U niego wtedy cała kompania była, goście. Oni, było, tędy owędy, tylko, że ja też lubię z kompanią chodzić. No i poznajomiliśmy się. Ci goście, co u niego byli, chyba nietutejsi, bo wszyscy z walizkami, a kto i z kufrem. A w tych walizkach i w kufrach znaleźliśmy parę sztuk takich samych rubli, tysięcy na pięć. A w biurku u pana radcy trzysta czterdzieści i w kieszeniach u niego dwa tuziny. Ot my tę całą kompanię w bransoletki i do pudełka. A potem znaleźliśmy i maszynki. Tak, widzi kochana pani, ja grzeszny człowiek dostałem za ten interes nagrodę, rubli trzy tysiące prawdziwych, a że kochana pani, choć i nie chciała, ale naprowadziła mnie na ślad tej szajki, to ja na kochanej pani imię położyłem tysiąc papierków do banku, a tu jest kwit… proszę… Ach, jakie pani ma dziwne nerwy! Ta niechże pani nie robi głupstw, moja pani! Ja nie ksiądz! No, w policji by pani z takimi nerwami służyć nie mogła, to już na pewno! A teraz niech pani zagra marsz Rakoczego! Dziwna rzecz, osoba taka mała i słaba, a w fortepiano tak wali, jak chłop cepami!
A o paręset kroków dalej, w drugim „letniaku”, pomiędzy dwiema damami solidnej budowy miała miejsce następująca rozmowa:
– I pani droga już stanowczo nas opuszcza? – Jak dzieci kocham, droga pani, nieodwołalnie! Przede wszystkim dziura jakaś ta Drewnica, ani powietrza, ani wygód! Myśmy co roku wyjeżdżali do Sopotu, głównie dla dzieci, ale teraz pragnęłam być bliżej męża. Pani wie, od czasu, jak nas to nieszczęście spotkało, jeszcze go nie wypuścili. Ale ja złożę kaucję! I wie pani, komu mamy to do zawdzięczenia? Pamięta pani tę połamaną Dorotę? No to ona! Ta żmija sprowadziła nam na kark policję, zadenuncjowała nas o jakieś fałszywe pieniądze, czy coś tam! A przecież sama pani najlepiej wie, że mój mąż nigdy do takich, rzeczy nie był zdolny. Miał tylko jedną słabość, lubił numizmaty. Zbierał je tuzinami, aż przyszła policja i zabrała wszystkie, i mego męża z nimi. I niech sobie droga pani wyobrazi, dzisiaj spotykam tę gadzinę tu, w tym lasku. Myślałam, że mnie krew zaleje, a ona nic, jakby stara znajoma, dobrodziejka, podchodzi do mnie i jeszcze łzy ma w oczach! Aaa, tego mi już było za wiele! Odepchnęłam ją z pogardą i wróciłam do domu. Jutro się wyprowadzam! W takim towarzystwie mieszkać, przyzna droga pani, to niebezpiecznie! Niedługo zadenuncjuje mnie, że spaliłam wieś albo kogo zamordowałam! Ja, Bogu dzięki, z innej sfery pochodzę, i mój mąż także! A że mu się nieszczęście przytrafiło, to trudno. Wszyscy jesteśmy ludźmi!
[1] Podufały (dawn.) – tęgi, gruby.