Do poczytania: Edgar Wallace, Trzej sprawiedliwi
520 funtów rocznie. Do laboratorium chemicznego poszukiwana natychmiast sekretarka. Najchętniej młoda. Wiadomości fachowe niekonieczne, natomiast pożądane świadectwo maturalne z egzaminem z fizyki i chemii nieorganicznej (elementarnej). Pierwszeństwo dla osób, których rodzina pracuje na polu nauki. Oferty początkowo tylko pisemne: Skrzynka pocztowa 9754, Daily Megaphone. W razie potrzeby osobistego porozumienia zwrot kosztów podróży z odległości nie większej jak 150 mil od Londynu.
Jakiś przyjaciel przysłał numer gazety, zawierający to ogłoszenie do farmy Heavytree, zakreśliwszy ogłoszenie niebieskim ołówkiem.
Mirabella Leicester znalazła gazetę w hallu, wracając od karmienia kur; przypuszczała, że przysłał ją pośrednik gruntowy z Alington, który zwracał jej zazwyczaj uwagę na nadarzające się tanio do nabycia farmy. Mirabella miała wrażenie, że człowiek ten za wszelką cenę chciałby się jej stąd pozbyć i ujrzeć na jej miejscu mniej ubogiego właściciela.
Rozpakowała gazetę brudnymi od pracy rękoma i z myślą o pośredniku skierowała uwagę na dział ogłoszeniowy.
Szybko przebiegła oczyma szpaltę dotyczącą posiadłości ziemskich.
Wiele było w rodzaju: Panowie, którzy pragnęliby nabyć niewielką farmę, korzystnie położoną, ale żadne z tych ogłoszeń nie zainteresowało jej szczególnie i zaczęła się już dziwić, dlaczego ten oszczędny człowiek wydał dwa i pół pensa na gazetę i przesyłkę, gdy wzrok jej padł na zakreślone ogłoszenie.
– Wiwat! – zawołała Mirabella, rozchylając czerwone wargi z podniecenia i podziwu.
Ciotka Alma spojrzała zdumiona sponad swojej książki z wycinkami gazet na wbiegającą do pokoju Mirabellę.
– To specjalnie dla mnie! – zawołała dziewczyna uroczyście, wskazując palcem na ogłoszenie. – Jestem młoda – nie mam wiadomości fachowych – posiadam maturę – a ojczulek był przecież czymś w świecie naukowym. I, Almo, mieszkamy akurat o sto czterdzieści mil od Londynu!
– Ach, moja droga! – odpowiedziała ciotka Alma, spokojna dama, której chuda i budząca grozę postać była postrachem wszystkich handlarzy wędrownych i parobków z farmy, aczkolwiek nigdy łagodniejsza od niej kobieta nie robiła pończoch.
– Czy to nie cudowne, ciociu? To nas wyciągnie z wszystkich kłopotów. Pozostawimy farmę Markowi, przeniesiemy się znowu do naszego mieszkanka w Bloomsbury… i będziemy nawet mogły sobie pozwolić pójść raz czy dwa razy na tydzień do teatru…
Alma przeczytała ogłoszenie po raz drugi.
– Warunki wydają się dobre – rzekła ze zwykłą powściągliwością – choć myśl, że ty miałabyś objąć posadę, niezbyt mnie zachwyca. Nieboszczyk ojciec twój…
– …wygnałby mnie zaraz do miasta i zanim noc zapadnie, byłabym już zaangażowana – dokończyła Mirabella stanowczo.
Ale Alma nie była tego tak pewna. Londyn był pełen pułapek, a w ciemnych jego uliczkach i zaułkach czyhała bezimienna zbrodnia.
– Byłam tam przed trzema laty, gdy owi straszni Czterej Sprawiedliwi Mężowie uprawiali swój proceder, moja kochana – wyjaśniła, a Mirabella, która bardzo kochała ciotkę, wysłuchała cierpliwie historii opowiadanej po raz nie wiadomo który. – Przerazili cały Londyn. Nie można było wyjść w nocy z domu, bo nikt nie był pewien, czy powróci żywy… I pomyśleć, że wypuszczono ich wolno! To przecież po prostu uprawniać przestępstwo.
– Moja droga – brzmiała (niezmienna zresztą) odpowiedź Mirabelli – to wcale nie byli przestępcy. Byli to zamożni ludzie, którzy poświęcili życie na to, aby karać tych, których prawo przepuszczało przez swe śliskie palce. Ułaskawiono ich zaś ze względu na zasługi, jakie położyli podczas wojny. Jeden z nich pracował przez trzy miesiące w niemieckim urzędzie wojskowym, a zresztą nie było ich w ogóle czterech, tylko trzech. Gdybym tak ja się kiedy z nimi spotkała! Co to muszą być za miłe zuchy!
Kiedy ciotka Alma skrzywiała się, wyglądała bardzo brzydko. Mirabella patrzyła w inną stronę.
– Zresztą nie ma ich już w Londynie – rzekła – będziesz więc mogła spokojnie sypiać po nocach.
– A wąż? – rzekła miss Alma Goddard ponuro.
Jeśli istniała rzecz, o której nie należało wspominać człowiekowi udającemu się do Londynu, to był to wąż.
Sześć milionów ludzi wstawało co dzień z łóżek, rozkładało gazety i szukało wiadomości o wężu. Osiemnaście pism codziennych nie omijało ani dnia, aby wytłumaczyć swym czytelnikom, że obawy ich są dziecinne i dowodzą tylko skłonności neurastenicznych epoki powojennej; w regularnych odstępach zamieszczały też szczegółowe artykuły o czarnym wężu mamba, jego zwyczajach i jadowitym zazwyczaj ukąszeniu, a cała armia reporterów zajęta była tą „sprawą”.
Ta czarna mamba, najjadowitszy z wężów afrykańskich, uciekła pewnej mglistej nocy marcowej z ogrodu zoologicznego. I właściwie cała sprawa powinna by się zakończyć trzywierszową wzmianką, gdyby za tą trzywierszową wzmianką nastąpiła nazajutrz druga trzywierszowa wzmianka, że wąż został znaleziony martwy na zmarzłej ziemi – gdyż mamba nie może żyć w temperaturze niższej niż 75° Fahrenheita. Ale ta druga wzmianka nie ukazała się nigdy. Drugiego kwietnia policjant znalazł przy drzwiach pewnego domu na Orme Place jakiegoś skulonego człowieka. Okazało się, że był to znany i na pozór zamożny makler giełdowy Emmett. Człowiek ten nie żył. Na jego nabrzmiałej twarzy znajdowały się dwie maleńkie ranki nie większe niż dwa punkciki. A powaga naukowa, zapytana o zdanie, wyjaśniła, że makler umarł od ukąszenia węża i to węża bardzo jadowitego. Noc była mroźna, makler udał się był – bez towarzystwa – do teatru. Szofer jego zeznał, że opuścił swego pana w najlepszym zdrowiu na progu domu. Klucz, który znaleziono w ręce zmarłego, wskazywał, że został on ukąszony, zanim jeszcze auto odjechało. Kiedy zbadano jego stan majątkowy, okazało się, że człowiek ten był beznadziejnie niewypłacalny. Olbrzymie sumy, jakie podjął ze swego banku, znikły bez śladu.
Zaledwie Londyn ochłonął po tym wzburzającym zdarzeniu, gdy wąż po raz wtóry dał się we znaki. Tym razem stało się to na ulicy i dosięgło ofiary z niższych sfer, ale o przeszłości bynajmniej nie bez skazy: byłego więźnia, niejakiego Sirka, obecnie bez dachu i bez środków do życia. Dozorca ogrodowy w Hyde Parku ujrzał go, jak padał w pobliżu posągu Achillesa. Zanim dozorca podbiegł, włóczęga nie żył. Węża ani śladu. W bezpośrednim sąsiedztwie zmarłego nie było nikogo. Tym razem wąż pozostawił swój ślad na przegubie ręki ofiary – dwie maleńkie ranki tuż koło siebie.
W miesiąc później padła trzecia ofiara, urzędnik Banku Angielskiego, człowiek poważany powszechnie. Widziano go jak padł w kolejce podziemnej. Kiedy go zawieziono do szpitala, okazało się, ze zmarł w drodze – znowu wskutek ukąszenia węża.
Wąż stał się więc postrachem Londynu, a jego niesamowita sława dotarła nawet do farmy Heavytree.
– Blaga! – zawołała Mirabella, ale mimo to przeniknął ją dreszcz. – Spodziewam się, Almo, że nie przechowujesz tych nieprawdopodobnych historii w swojej książce z wycinkami?
– Ależ to historie z życia – odparła Alma poważnie. – Kiedy chcesz objąć posadę? – dodała, a Mirabella się roześmiała.
– Natychmiast – muszę tylko pierw postarać się, aby mnie zaangażowano. – Mirabella była osobą praktyczną. – Na pakowanie rzeczy masz jeszcze czas!
W godzinę później spotkała listonosza wiejskiego i oddała mu list.
Oznaczało to początek przygody, która miała ogarnąć wiele żywotów ludzkich, doprowadzić Trzech Sprawiedliwych na skraj rozwiązania ich organizacji, a pewnego dnia zamienić centrum Londynu w pole walki.
W dwa dni po wysłaniu tego listu nadeszła odpowiedź pisana na maszynie stylem dziwnie osobistym i niekiedy
z bardzo osobliwymi zwrotami. Wyjaśnieniem tego był nagłówek papieru listowego:
OBERZOHN & SMITTS
Dom Handlowo-Eksportowy.
Trzeciego dnia Mirabella Leicester wysiadła z omnibusu na City Road i wkroczyła przez bynajmniej nieimponujące drzwi w dziedzinę romantycznej przygody; jakiś ciekawski szofer wszedł za nią do sieni.
– Przepraszam, madame… Czy Mrs. Carter?
Mirabella nie wyglądała w ogóle na jakąkolwiek mistress.
Mrs.
mistress
– Nie – odpowiedziała, wymieniając swoje nazwisko.
– Ale pani jest przecież tą panią z Hereford… Mieszka pani z matką koło parku Telford?…
Człowiek ten był tak zdenerwowany, że Mirabella wybaczyła mu natarczywość. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa otrzymał polecenie oczekiwania tu jakiejś nieznajomej osoby i obawiał się, że ją przeoczy.
– Myli się pan… Mieszkam w farmie Heavytree, Daynham… nie z matką, a z ciotką.
– Może ona nazywa się Carter?
Mirabella się roześmiała.
– Miss Alma Goddard… Czy pan już zadowolony?
– W takim razie pani nie jest tą osobą, miss; miałem na nią czekać i zabrać ją.
Szofer przeprosił ją jeszcze raz i odszedł.
Mirabella czekała dziesięć minut w eleganckiej poczekalni, aż nadszedł blady młodzieniec o sterczących włosach na jeża, w wielkich binoklach bez oprawy. Twarz jego była szeroka, bez wyrazu i niezdrowa.
Mirabellę uderzył fakt, że każdy człowiek, którego widziała w biurze, wyglądał tak samo. Wysocy, ociężali ludzie, którzy sprawiali wrażenie, jakby oderwano ich od jakiejś niezmiernie ważnej pracy, aby się zajmowali swymi nieważnymi obowiązkami. Milczący mężczyźni, którzy spoglądali na nią przez grube szkła okularów i zależnie od okoliczności kiwali głowami potakująco lub przecząco. Mirabella spodziewała się zastać w biurze firmy Oberzohn & Smitts cudzoziemców; Niemców, jak sądziła, i była później zdziwiona, gdy się dowiedziała, że wszyscy, szef i pracownicy, byli Szwedami.
Blady młodzieniec milczał wierny tradycjom swej firmy. Lekkim skinieniem głowy poprosił, aby szła za nim. Mirabella minęła pokój, w którym siedziało pół tuzina ludzi przy tyluż biurkach, pisząc z obłędnym pośpiechem; ponieważ byli przeważnie krótkowzroczni, nosy ich przylepione były do papierów i książek, które pochłaniały ich uwagę. Nikt nie podniósł głowy, gdy Mirabella przeszła przez drzwiczki w balustradzie dzielącej urzędników od gości. Na ścianie pomiędzy dwoma oknami wisiała mapa Afryki z wielkimi zielonymi plamami. W jednym z kątów pokoju ustawione było z tuzin masywnych kłów słoniowych, a do każdego z nich przyczepiona była karteczka. Na jednym z okien stała szklana skrzynka z modelem parowca, na drugim prymitywnie rzeźbiony posążek bożka tubylców afrykańskich.
Młodzieniec zatrzymał się przed ciężkimi drzwiami z różanego drewna i zapukał. Gdy odpowiedział mu niski
głos, pchnął drzwi, usunął się na bok i przepuścił Mirabellę przodem.
Mirabella weszła do olbrzymiego pokoju – było to najtrafniejsze określenie tych rozmiarów. Potworną wielkość pokoju podkreślał jeszcze prawie zupełny brak umeblowania. Maleńkie hebanowe biurko, dwa bardzo małe krzesła i wysoka, wąska, czarna szafa wpuszczona w niszę – to było całe umeblowanie, które Mirabella ujrzała. Wysokie ściany wyklejone były złocistą tapetą. Cztery czerwone belki przecinały sufit w poprzek, podłoga była całkowicie pokryta ciemnopurpurowym dywanem. Na gzymsie kominka leżało coś, co wyglądało jak zwinięta w rurkę mapa; z listwy zwisał długi, cienki sznur zakończony chwastem.
Pokój ten o zupełnym braku komfortu był dla dziewczyny taką niespodzianką, że mimowoli spoglądała to na puste ściany, to na sufit, aż zauważyła, że przewodnik dawał jej energicznie jakieś znaki. Podeszła więc do człowieka, który stał zwrócony plecami do niewielkiego ognia płonącego w srebrnym kominku.
Mężczyzna był wysoki i szpakowaty; pierwszym wrażeniem, jakie odniosła Mirabella, było, że miał nienormalnie wysokie czoło. Blada twarz była podługowata, a za zbliżeniem się Mirabella zauważyła, że pokrywały ją niezliczone zmarszczki. Sądziła, że ma przed sobą mężczyznę pięćdziesięcioletniego, ale gdy zaczął mówić, upewniła się, że był znacznie starszy.
– Miss Mirabella Leicester?
Angielszczyzna jego była właściwie niezupełnie czysta, a mowa dziwnie wymuszona.
– Proszę, niech pani siada. Jestem doktor Eruc Oberzohn. Nie jestem Niemcem. Podziwiam Niemców, ale jestem Szwedem. Mam nadzieję, że panią przekonałem?
Uśmiechnęła się, a gdy Mirabella Leicester się uśmiechała, ludzie znacznie nawet mniej wrażliwi niż dr Eruc Oberzohn zapominali o wszystkim innym.
Nie była wysoka – w każdym razie wrażenie to sprawiała dzięki swej smukłej, doskonale harmonijnej postaci. W twarzy jej i w jasnych, szarych oczach było coś, co zdradzało, że mieszkała na wsi. Nadawała się tylko do sadów, gdzie kwiecie jabłoni niby biała warstwa śniegu leżało na gałęziach; nadawała się do chłodnych źródeł szemrzących wesoło wśród zarośli. W oczach jej było światło angielskiego słońca kwietniowego, pod stopami jej wiosenny aksamit wiecznie zielonych łąk.
Dla doktora Oberzohna była tylko dziewczyną w granatowym kostiumie. Powinien był zauważyć, że nosiła niewielki kapelusik z prostym rondkiem otaczającym twarz jej w miejscu, gdzie wznosiły się jej kształtne brwi, łagodnym obramowaniem. Niemiec zauważyłby to natychmiast, gdyż Niemcy są beznadziejnie sentymentalni. Ale doktor nie był Niemcem i nienawidził sentymentalności.
– Niechże pani siada! Otrzymała pani wykształcenie naukowe?
Mirabella potrząsnęła głową.
– Niestety, nie – przyznała z ubolewaniem. – Ale z przedmiotów, które wymienione były w pańskim ogłoszeniu, składałam egzamin.
– Ale ojciec pani był przecież uczonym?
Mirabella poważnie skinęła głową.
– Tak, lecz nie wielkim uczonym – rzekł dr Oberzohn. – Anglia i Ameryka nie są w stanie wydawać wielkich uczonych. Ach, niech mi pani nie mówi o waszych Kelvinach, Edisonach i Newtonach! To byli ociężali, niemrawi ludzie, z wielkimi brakami… Brak im było świętego ognia.
Mirabella była nieco stropiona, choć musiała się roześmiać w duchu. Jego chłodna niechęć do ludzi poważanych w świecie nauki była dość szczera.
– Ale pomówmy o pani samej. – Dr Oberzohn zasiadł za biurkiem na niewyścielanym fotelu o pionowym oparciu.
– Obawiam się, że niewiele będę panu mogła powiedzieć o sobie, doktorze Oberzohn. Mieszkam u ciotki w farmie Heavytree w Gloucester, poza tym mamy małe mieszkanko w Doughty Court. Ciotka i ja mamy skromne dochody… i zdaje się, że to wszystko, co mogę panu powiedzieć.
– Proszę, niech pani mówi dalej – rozkazał dr Oberzohn. – Niech mi pani opowie o wrażeniach, jakie pani odniosła, gdy otrzymała pani mój list. Chciałbym poznać pani strukturę duchową i umysłową. W ten sposób wytwarzam sobie sąd; tak zdobyłem swój olbrzymi majątek: przez analizę duszy ludzkiej.
Mirabella spodziewała się wielu egzaminów: egzaminu z podstaw fizyki i chemii, może egzaminu z nauki pisania na maszynie (którego się najbardziej obawiała); ale w chwili, gdy otrzymała zredagowane bardzo starannie wezwanie do stawienia się w biurze firmy Oberzohn & Smitts na City Road, nie przypuszczała ani na chwilę, aby przyjazd ten miał na celu badanie psychoanalityczne.
– Mogę powiedzieć tylko, że byłam zaskoczona – odpowiedziała, a gdyby Oberzohn był istotnie takim znawcą ludzi, za jakiego się podawał, wiele by mu w tej chwili powiedziała silna linia, która zarysowała się wokół jej ust. – Oczywiście skusiło mnie wynagrodzenie… Dziesięć funtów tygodniowo to pensja tak wysoka, że nie mogę sobie wyobrazić, abym się na to stanowisko nadawała…
– Nadaje się pani. – Ostry głos Oberzohna stał się jeszcze bardziej syczący, gdy wymawiał te słowa z naciskiem. – Potrzebuję sekretarki do laboratorium. Pani nadaje się na to stanowisko…. – zawahał się, po czym ciągnął: – chociażby dlatego, że ojciec pani był uczonym. A także… – znowu się zawahał przez ułamek sekundy – …ze względu na swe wykształcenie ogólne. Obowiązki pani rozpoczną się natychmiast! – Wskazał podłużną, chudą ręką na drzwi w rogu pokoju. – Obejmie pani natychmiast swoje obowiązki! – rzekł.
Podługowata twarz, śmiesznie wysokie czoło, kościsty nos, szerokie, krzywe usta, wszystko to zdawało się pracować, gdy mówił. Przez chwilę czoło jego pokryte było niezliczonymi zmarszczkami, w następnej chwili było względnie gładkie. Koniec jego nosa za każdym słowem podnosił się i opuszczał, tylko małe oczka pozostawały cały czas nieruchomo skierowane na nią. Oczy takie widywała już Mirabella dawniej: brunatne, namiętne oczy. Co, kogo przypominały jej te oczy? Ostatnie jego słowa przejęły ją niemal przerażeniem.
– O, to zupełnie niemożliwe, abym dziś jeszcze objęła swoje obowiązki – rzekła, drżąc.
– Dziś albo nigdy – oznajmił dr Oberzohn stanowczo. Musiała się zdecydować. Pensja była bardziej niż upragniona; była gorzką koniecznością. Farma zaledwie pokrywała wydatki, gdyż Alma była nieszczególną gospodynią. A dochody zmniejszały się stale. W ubiegłym roku towarzystwo, w którym ulokowany był jej niewielki kapitalik, wcale nie wypłaciło dywidendy i Mirabella musiała zrezygnować z planowanego wyjazdu do Szwajcarii.
– Obejmę obowiązki natychmiast. – Trzeba było zagryźć zęby. Musiała się zdecydować.
– To dobrze; tego właśnie pragnąłem.
Ciągle jeszcze mówił do niej tak, jakby była zebraniem publicznym. Potem wstał i otworzył drzwi, które prowadziły do mniejszego pokoju.
Mirabella widziała już laboratoria, ale żadne z nich nie było tak cudownie urządzone jak to. W równych szeregach stały słoje porcelanowe i flaszki ze szlifowanego kryształu, na których złotymi literami wyrzeźbiona była zawartość. Dokoła pokoju biegła ławka, na której ustawione były w porządku najrozmaitsze aparaty. Pośrodku pokoju znajdował się wielki stół ze szklanym blatem, na którym pod hermetycznymi kloszami szklanymi stały czulsze instrumenty, poczynając od wag reagujących na ciężar pyłku kurzu, aż do maszyn elektrycznych tak skomplikowanych, że Mirabella na ich widok zupełnie upadła na duchu.
– Co mam tu robić? – zapytała zgnębiona.
Każdy przedmiot w tym laboratorium był cudownie nowy; Mirabella była przekonana, że za chwilę stłucze któryś z tych czarujących słojów lub pięknych flaszek… cała jej wiedza, zdobyta w laboratorium szkolnym, prysła nagle, nie pozostawiając po sobie nic.
– Co pani ma robić? – Dziwna rzecz, zdawało się, iż doktor w tej chwili nie wie tego tak samo jak Mirabella. – Początkowo… ustalić ilości. W każdym słoju czy flaszce znajduje się określona ilość danego preparatu. Ile? Kto wie? Poprzednia sekretarka była niestety głupia. Nie prowadziła książki. Czasem szukam czego, a tu nie ma! Zużyte zupełnie. To bardzo smutne.
– Pragnie więc pan, abym spisała inwentarz? – Nadzieje Mirabelli ożyły wobec prostoty tego zadania.
Miar i odważników było dość. Te ostatnie stały jak oddział żołnierzy, w porządku wzrostu. Wszystko było bardzo nowe i bardzo czyste. Zapach schnącej farby emaliowej unosił się w pokoju, jakby go niedawno malowano.
– To wszystko – rzekł człowiek o długiej twarzy.
Wyjął z marynarki wielki portfel i podał jej dwa zmięte banknoty.
– Dziesięć funtów – rzekł krótko. – Płacimy tygodniowo z góry. O jedną rzecz jeszcze chciałem zapytać – dodał. – Czy ciotka pani znajduje się w Londynie?
Książkę można zakupić w naszej księgarni.