Do poczytania: Edgar Wallace, Tajemnicza kula

Strzał w nocy
Zabrzmiał ostro strzał i kapitan Hurley Brown zerwał się na równe nogi.
Nie potrzebował znać kierunku odgłosu, aby zwrócić się do drzwi Reggie Weldrake. Próbował przeciąć drogę temu białolicemu chłopcu, który odepchnął go i wszedł do pokoju zatrzaskując drzwi i zamykając je na klucz.
Hurley Brown widział już przedtem wyraz ten na twarzy człowieka. A ten człowiek – taki sam obiecujący młody oficer jak Reggie Weldrake – także powracał z ostatniego z licznych spotkań z Emilem Loubą. Wtedy także padł strzał…
Trwając pod drzwiami niespokojnie palił papierosa po papierosie, niezdolny do powrotu do swego pokoju, mając w pamięci tę uderzającą swym wyrazem twarz i rozmyślał, czy ma nalegać na to, by chłopiec otworzył mu drzwi, gdy ciszę przeszył strzał i kapitan przesadził sześć płytkich schodów, dzielących go od zamkniętych drzwi.
Nie było odpowiedzi na jego głośne kołatanie i wołanie – i on właściwie nie czekał na odpowiedź. Plecami zaparłszy się o drzwi starał się wysadzić je z zawiasów, gdy Mc Elvye i kilku innych oficerów i żołnierzy przybiegło i wspólnymi siłami wyważyli drzwi i poskoczyli do wnętrza.
Nie potrzeba go było podnosić. Na pierwszy rzut oka było widoczne, że Reggie Weldrake nie żyje. Pokój zapełniała cierpka woń prochu. Sztywniejące palce zacisnęły się na rewolwerze.
– Ten przeklęty Louba! – szepnął Brown przełamując milczenie, a niejeden z towarzyszących rzucił przekleństwa.
– Gdyby ktoś go zastrzelił, Malta byłaby o wiele czystsza – oświadczył ze wściekłością Mc Elvye. Nie zaprzeczyli temu. Przyjęli bez zastrzeżeń to, że Louba był przyczyną tragedii. Nie był to fakt odosobniony.
Hurley Brown nienawidził Louby. Widział już zbyt wielu ludzi zniszczonych przez niego i jego klikę. Postanowił uwolnić Maltę od niego i podjął już kroki, celem zainteresowania wojskowych władz złym wpływem, jaki wywierał na ludzi stacjonowanych na wyspie.
Widział przepaść, do której zbliżał się Reggie Weldrake. Próbował pozyskać jego zaufanie, ostrzec go, ale chłopiec ten był zbyt głęboko zaplątany, aby go można było wyplątać.
Gdy nic nie można było zrobić więcej, pozostawili samotności cichą postać. Brown odłączył się i szybko poszedł ku kwaterze Louby.
Gdy wszedł do kabaretu, który ostentacyjnie maskował dalszą, ważniejszą część kwatery, spostrzegł, że dzieje się coś niezwykłego.
Muzyka przestała grać i ucichły rozmowy. Kieliszki były puste – i wszystkie głowy zwrócone w tym samym kierunku. O ile Hurley Brown mógł zauważyć, było to coś jakby sprzeczka między jednym z gości a jedną z aktorek, krótko ubraną tancerką czy śpiewaczką, która wciąż trzymała jeszcze nogę na niskim podwyższeniu w głębi pokoju.
Człowiek, do którego była zwrócona, był tęgi i obrotny w języku, ciemnooki, z pełną kwitnącą twarzą i wpadającym w oko ubraniu.
Gdy Brown podszedł do drzwi prowadzących do pokoju gry, rozsunęły się zasłony i wyszedł Emil Louba, a za nim jakiś mężczyzna o twarzy łasicy, który natychmiast powrócił na swe miejsce w nielicznej orkiestrze, przylegającej do podwyższenia.
– Cieszę się, że pański człowiek znalazł pana! – zawołał ów mężczyzna. – To oszczędza mi trudu odnalezienia pana!
– A, da Costa! mój przyjaciel da Costa – zauważył Louba z łaskawą słodyczą.
– Będę pańskim mordercą! – ryczał da Costa podchodząc do niego. Wydawał się niskim przy wielkim, barczystym Loubie. I drżał w nowym napadzie wściekłości, gdy ten popatrzał z góry na niego z uśmiechem z pod czarnych wąsów. – Znów pan to zrobił! – Kiedyż będzie pan już zaspokojony? Czy przypuszcza pan, że gdziekolwiek odwrócę się, stanie mi pan w drodze?
– Wszystko jest w porządku – w miłości i interesie, drogi mój da Costa – na pewno wie pan o tym! My możemy być rywalami w zawodzie, a jednak pozostać najlepszymi przyjaciółmi. Ale przerwaliśmy przedstawienie!
Ujął da Costę za ramię ze wściekłością mimo uśmiechu na twarzy i próbował go odsunąć na bok od gapiącego się tłumu.
– Ja chcę je przerwać – wołał da Costa oswobadzając się. – Ta dziewczyna jest związana ze mną kontraktem
– płacę jej pensję wartą trzy razy tyle, co ona – trenowałem ją – zawdzięcza mi wszystko.
– To kłamstwo! – krzyczała dziewczyna. – Jestem zupełnie wolna i mogę iść, gdzie mi się podoba i…
– I pani ta woli Maltę od Tripolis – zawołał Louba. – I na tym koniec!
– To nie wszystko, co pan mi zrobił! – wybuchnął da Costa. – Gdziekolwiek jestem w jakimś dobrym miejscu, przychodzi pan i staje przeciw mnie, albo odbiera mi pan moich ludzi – albo…
– Albo na inny sposób okazuję się lepszym – przyznał Louba. – Interes to dobra zabawa, da Costa, jeśli się tylko umie grać! Chodź pan teraz i pozostawimy przedstawienie w spokoju. – Palce jego zatopiły się w tłuste ramię da Costy. Pociągnął go przez kilka schodów do zasłoną zakrytych drzwi.
– Ty niewdzięczny szurgocie! Powrócisz do Tripolis, albo zapłacisz za zerwanie kontraktu i cały ten okres, gdy uczyłem cię, gdy nie mogłaś zarobić sobie ani jednego penny! – groził da Costa wyrywając się z chwytu Louby i przyskoczywszy do dziewczyny wywijał pięścią przed jej twarzą.
Ona aż nadto dorównywała mu w obelgach krzycząc i gestykulując, wyzywając go odłamkami półtuzina języków – aż znów wmieszał się Louba.
– Idź tam i rób, co do ciebie należy! – rozkazał biorąc ją za ramię i wypychając ją na podest.
Dał znak muzykantom, a także dwu kelnerom. Jak gdyby nie było żadnej przerwy, śpiewaczka i orkiestra zaczęły równocześnie – a ona serdecznie roześmiała się, zaczęła podtańcowywać i strzelać oczyma
z wielkim zapałem. Kelnerzy ujęli da Costę i wyprowadzili go na ulicę i szamotali się z nim w drzwiach, wzbraniając mu wejścia.
Louba ukłonił się gościom, a górne światła odbijały się w jego gładkich, czarnych włosach.
– Tysiąckrotnie przepraszam – rzekł – nie możemy mieć najlepszej imprezy bez rywali!
Właśnie miał odejść, gdy zbliżył się do niego Hurley Brown.
– O, kapitan Hurley Brown? – Louba ukłonił się z kpiącą przesadą. – To bardzo uprzejmie, panie kapitanie. Nieczęsto mam przyjemność widzenia pana tutaj, chociaż… pański młody przyjaciel, porucznik Weldrake, jest tu częstym gościem.
– Już nim nie będzie – odrzekł kapitan ponuro.
– Nie? – Louba zaśmiał się łagodnie. – Zobaczymy! Zdaje mi się, że próbował go pan powstrzymać już dawniej, ale – chyba, że pamięć mi nie dopisuje – bez wielkiego sukcesu – co?
– Tym razem uda mi się. Obiecuję to panu!
– Naprawdę? No więc – wzruszył ramionami – jeśli tylko przedtem załatwi wszystko jak gentleman, to nie będę żałował. Opuszcza więc nas?
– Już nas opuścił. I pan nas wnet opuści! Opuści nas pan, Louba, choćbym miał ci uwiązać kamień na szyi i wrzucić cię do morza!
– Co pan ma na myśli mówiąc, że on nas opuścił? Nie uregulował swych zobowiązań! Zaledwie przed godziną przypomniałem mu całą tę historię – o oficerach angielskich, o gentlemanach…
– Louba! – rzekł Hurley Brown bardzo zniżonym głosem: – Nie wiem naprawdę, jak mogę jeszcze opanować swe ręce!
– Może dlatego, że wie pan, iż kazałbym pana wyrzucić, gdyby pan podniósł jeden palec na mnie, drogi przyjacielu!
– Ty –! – nagle ktoś wstrzymał mu rękę, gdy wzniósł ja w górę.
– Naprawdę, nie uzyska pan niczego gwałtownością – rzekł Louba – i zresztą byłoby to bardzo niestosowne… Co ma pan na myśli mówiąc, że chłopiec ten już nas opuścił?
– Właśnie został zamordowany!
– Zamordowany? Przez kogo?
– Przez pana, Louba!
– O – o – rozumiem – rzekł Louba po chwili. – A więc to tak… A czego pan tutaj chce w takim razie?
– Chcę panu powiedzieć, że jeśli władze nie wyrzucą pana z Malty, to ja sam to uczynię – i wyrzucę z każdego miejsca, gdziekolwiek pana znajdę. My już gdzieindziej spotkaliśmy się, Louba – a im dłużej pan żyje, tym podlejszy się pan staje!
– Co za nonsens! Chce pan powiedzieć, że im dłużej żyję, tym więcej wariatów spotykam – oczywiście! A co do pańskich władz – to tyle sobie z nich robię – strzelił palcami. – Nie można mnie pociągać do odpowiedzialności za głupca, który nie umie na siebie uważać. Jeżeli chce pan dać komuś kopniaka, to daj pan im – zapewniam pana, że to dobry sport, kapitanie Brown! Próbowałem tego – zaśmiał się.
– Kiedyś – rzekł Hurley Brown – spróbuje pan tego o jeden raz za dużo.
Drwiący uśmiech przeszedł po grubych rysach Louby.
– Jeśli to jest groźbą – rzekł – to chce mi się śmiać! Jestem Emil Louba. Idę swoją drogą tratując albo przeskakując to, co mi stoi w drodze. Rzeczą innych jest wybierać, czy mam ich stratować, czy przekroczyć, ale ja nigdy nie zbaczam!
Szepnąwszy przekleństwo Hurley Brown odwrócił się od niego i przeciskał się przez tłum, który teraz oklaskiwał głośno zasapaną i uśmiechniętą aktorkę.
Wiedział, że jego przyjście tutaj nie miało celu – ale powodowało nim oburzenie. To było okropne pomyśleć, że Reggie Weldrake leży sztywny i cichy na swym wąskim łóżku, podczas gdy Emil Louba kontynuuje swój bezczelny pochód – bezkarnie!
Uskoczył na bok, gdy zabrzmiał w wąskiej ulicy silny głos:
– Zapłacisz mi! zapłacisz mi! zapłacisz, choćbym miał czekać na to dwadzieścia lat!
Był to da Costa, grożący pięścią w kierunku budy Louby, rozczochrany i zadyszany wściekłością i szarpaniną z kelnerami.

Książka dostępna w naszej księgarni.

ROZDZIAŁ II.
Mały człowiek, który spowodował awanturę
Nie było przyjemnie spotkać się z ojcem Reggie Weldrake, gdy przybył na Maltę.
Umarły był bardzo lubiany zarówno przez żołnierzy jak kolegów oficerów i doznano pewnego zadowolenia, gdy się dowiedziano, że ma przyjechać jego ojciec. Mc Elvye wyraził ogólne życzenie, gdy rzekł, że mr. Weldrake jest silnym człowiekiem znającym swe pięści i że przybywa w wyraźnym zamiarze rozmówienia się z Emilem Loubą.
– Nie ma innego powodu jego przybycia – zauważył Mc Elvye z nadzieją. – nie ma na sobie uniformu i doskonale może odpłacić Emilowi Loubie!
Jednak przywitania go i udzielenia mu szczegółów o śmierci chłopca, podjął się Hurley Brown ze złym przeczuciem.
Spodziewał się, że Weldrake będzie to wysoki, zdecydowany człowiek – toteż zdziwił się, gdy spojrzenie jego padło na małą, skurczoną postać.
Jeżeli panowało już przedtem ogólne wzburzenie, to teraz zwiększyło się na widok tego wzruszająco małego człowieka, na którego spadł ten cios. Było widoczne, że syn był jego światem – a śmierć jego niszczącym wstrząśnieniem.
Nie wyraził żadnej skargi – nie żądał żadnego współczucia. Był wzruszająco wdzięczny za okazaną mu uprzejmość. Drżał słysząc choćby najmniejsze, drobiazgowe opowiadanie o synu. Siedział w pokoju umarłego – sam, godzinami całymi – dotykając jego rzeczy, czytając jego ostatnie notatki. Chodził co dzień na jego grób – mała, samotna postać…
Sympatia dla Reggie Weldrake przeniosła się teraz na jego ojca. Na sam widok tego nieszczęśliwego małego człowieka zapalała się wściekłość, jaka żarzyła się w nich przeciw Loubie.
Da Costa rozdmuchał ten ogień.
Spotkawszy pewnego wieczoru błądzącego bez celu Weldrake zatrzymał go i wskazał na budę Louby.
– Tam syn pański został śmiertelnie ranny! – rzekł. – Tam i wielu innych zostało zniszczonych! Tam Emil Louba wzbogaca się niszcząc ludzi i doprowadzając ich do samobójstwa!
Wątła twarz Weldrake zwróciła się ku czerwonym światłom.
Da Costa zasiał ziarno i nie zdziwił się, gdy Weldrake kontynuując swój nerwowy spacer zmierzył wprost w tamtą stronę… Zwiedził wszystkie miejsca, w których bywał jego syn, z wyjątkiem tego jednego…
Da Costa wiedział, jak się z nim obejdzie Louba, więc pobiegł do baraków.
– Wasz mały człowiek poszedł do Louby! Prawdopodobnie Louba wsadzi go na scenę i każe mu tańczyć!
To wystarczyło.
Wyprzedzili go żołnierze, ale on przyszedł jeszcze na czas, by ujrzeć, jak wynosili oszołomionego Weldrake z cięciem na twarzy.
W środku było piekło!
Orkiestra grała dziko w widocznym wysiłku złagodzenia wzburzenia. Ludzie stali na stołach. Inni protestowali
przeraźliwie. Pośrodku zaś kelnerzy i jakaś tancerka starali się powstrzymać rozwścieczonych żołnierzy.
– Chcemy Louby! – krzyczeli.
– Louba nie miał z tym nic wspólnego – wolała dziewczyna. – On nawet go nie widział! Kazał powiedzieć, że nie chce go widzieć! Był zajęty!
– Tak? Zajęty przy kole na górze i rujnowaniu tylu, ilu tylko potrafi!
– Kazał go wyrzucić!
– Nieprawda! Bo ten mały człowiek nie chciał zrozumieć i nie chciał odejść!
– Naprzód usunęliśmy go łagodnie…
– Powrócił!
– Gdzie jest Louba?
Gwar doszedł do punktu kulminacyjnego, gdy zjawił się Louba:
– Istotnie, panowie, istotnie! – Zachowanie się jego było oliwą na ogień ich wściekłości.
Coraz więcej żołnierzy gromadziło się. Da Costa podskakiwał tu i tam, by coś zobaczyć. Wiedział, że nadzieje jego zaczynają się realizować.
Louba nie chciał się dać zbić z tropu i kpił dalej. Ale gdy ryknął, że to za wiele hałasu o jakiegoś zwariowanego degenerata, który nawet nie miał na tyle uczciwości, by zapłacić swe długi honorowe, padły pierwsze ciosy. Louba oddał je natychmiast. Kelnerzy przyłączyli się do bijatyki. Żołnierze przyjęli to chętnie.
– Wszystko zniszczymy w tej budzie!
Groźbę tę podjęto z entuzjazmem i przypieczętowano z głośnym trzaskiem, rozbijając duże lustro rzuconą butelką z wina. Rozradowane ręce chwytały flaszki, naczynia i krzesła z braku lepszych pocisków. Ogłuszający trzask szkła świadczył o rozbiciu wszystkich luster w okazałym lokalu.
Kobiety krzyczały i uciekały, a niektórzy z mężczyzn czynili to samo.
Z ulicy wbiegali ludzie przyczyniając się do zamieszania.
– Na górę, chłopcy! I powyrzucać jego rzeczy przez okno!
– Zagarnąć jego zyski póki czas!
Szulerzy bronili się przed inwazją niszczycieli nie wiedząc, co to ma znaczyć i zamieszanie nie ustawało.
Rozradowany da Costa wskoczył na podwyższenie i popędził do małej garderoby w tyle. Była pusta. Świece używane do ogrzewania szminek stały na ławce służącej za toaletę. Liche suknie szyfonowe wisiały na ścianach. Lustro udrapowane było muślinem.
Da Costa wnet rozjaśnił pokój!
Wychodząc znów na pusty korytarz ujrzał tłum przy wejściu na schody, który próbował złączyć się ze zgrają na górze, albo starał się zrozumieć, co to wszystko znaczy. Da Costa rzucił na podłogę deszcz zapalonych zapałek, gdzie jęzory palącego spirytusu przepajały dywan między szczątkami strzaskanych butelek.
Płomienie wspinały się już wzdłuż ścian aż do niezapalnych dekoracji sufitu, gdy krzyk jakiś zwrócił na nie uwagę.
Nikt nie próbował gasić pożaru! Przede wszystkim własne bezpieczeństwo!
Da Costa jako jeden z pierwszych wydostał się na ulicę na bezpieczną odległość. Stamtąd śledził, jak głęboka niebieskość nieba zaczynała się zapalać od żaru do płomieni, łoskocących na zmiany ponure i intensywniejsze, gdy pożar budynku objął też dach.
Nie było późno. Napływali ludzie pytając, co się pali. Oficerowie i policja wojskowa przybiegli na wiadomość o awanturze.
Nadbiegł przerażony Hurley Brown. To, że dom Louby spłonie i zginie – to jedna sprawa, ale żeby za to mieli pokutować żołnierze?
Da Costa wzdychając za kimś, z kim mógłby się cieszyć, przyłapał Weldrake, gdy ujrzał jego małą postać.
– To Louba! – zawiadomił go radośnie. – To jego buda się pali!
Niebo rozpłynęło złą czerwienią żarzącą się i uciekającą w wietrze. Otaczające budę domy stały wyraźnie podcieniowane ogniem.
Gdy czerwień stała się posępna, zaćmiona czarnym dymem, powrócił Hurley Brown i stanął koło Weldrake. Tylko da Costa był rozmowny.
Ludzie powracali do baraków. Louba był bez płaszcza; zdjął go bowiem, by osłonić głowę, a przedzierając się na ulicę, podszedł do nich ze złowróżbną miną.
– Trzeba będzie zapłacić coś za to, kapitanie Brown zawołał. – Zobaczymy, co powiedzą te wojskowe władze, o których pan wspominał!
– Jeśli ma pan trochę rozumu, Louba, to nic nie mówiąc zabierze się pan stąd! – rzekł da Costa. – Jeżeli pozwoli im pan stawiać pytania, to mogą dopytać się więcej, niżby pan pragnął!
– Co? A, pan do tego przyłożył swą rękę, da Costa! Ja wiem o tym! Eulalia pana tam widziała!
– Czy chce powrócić do Tripolis? – zaszydził da Costa.
– Może…
– I ja też! Słyszy pan? Wykadziłem pana z Port Said i wykadzę z Tripolis!
– Nie groź mi, Louba! Ja jestem więcej niż zapałką! Wyrządził mi pan krzywdę – ale będzie pan tego żałował – wołał da Costa dziko, uniesiony triumfem.
– Nigdy nie żałuję niczego – odrzekł Louba odwracając się. – Jeżeli sądzi pan, że mnie to wypędzi z Malty, kapitanie Brown, to przekona się pan o swym błędzie!
– To nie było potrzebne, Louba! Powiedziałem, że pan odejdzie – i odejdzie pan – rzekł Brown. – Dziś jest jeszcze jednym dodatkiem do krzywd, jakie wyrządziłeś. Ludzie w tę sprawę wmieszani zaliczą się do liczby tych, którzy cierpieli z powodu ciebie!
– A ja dopilnuję tego, by cierpieli – rzekł Louba zaciskając zęby. – Pożałują, że podnieśli na mnie ręce!
– Jedynie żałować mogą tego, że nie spalił się pan razem ze swą budą – rzekł da Costa.
Louba zwrócił nań swe grożące oczy.
– Bardzo dobrze – rzekł. – Mam czas…
– Czas i Nemezis – dodał Hurley Brown.
– Czas i mnie – dodał da Costa.
– Przyjmuję – zaszydził Louba – Nemezis i pana i co jeszcze chcecie!
Weldrake, który milczał chłonąc całą tę scenę popatrzał na bezczelną twarz Louby, a potem na tych dwu, którzy go nienawidzili: na kapitana Browna, ponurego, z zaciśniętymi wargami, i na da Costę płonącego niepowstrzymaną nienawiścią.
Weldrake zniknął.
W godzinę później, gdy Hurley Brown zaniepokojony dopytywał się o niego, klęczał on w ciemności na grobie syna.
– Wszystko w porządku, Reggie – szeptał zapewniająco – będziesz pomszczony! Ja tego dopilnuję! Nigdy nie zapomnę! Nie będę w domu, póki nie zapłacę… Wiem, że wszystko będzie w porządku. Będziesz pomszczony, Reggie!…

Książka dostępna w naszej księgarni.