Do poczytania: Stefan Górawski, Sekret włoskiego orzecha

Jemierzyce,
noc 18 czerwca 1996 roku
Pomyślała, że skończy się na zwykłej szarpaninie, lecz piekielnie silne
popchnięcie z impetem posłało jej głowę na grubą sosnę. Omdlewała,
ale miała jeszcze mgliste zrozumienie, co się dzieje. Spróbowała
obrony; wczepiła palce w nierozpoznawalne kłębowisko; miała
wrażenie, że ciągnie czyjeś włosy, może wstążki, łańcuszki… Szarpnęła
raz i drugi, coś pękło, zacisnęła w dłoni jakieś szczątki, choć
niewiele to dało, bo wrogie ręce ponownie silnym uściskiem objęły
jej skronie, przybliżyły do siebie, obróciły o prawie sto osiemdziesiąt
stopni, po czym drugi raz mocno trzepnęły o pień drzewa. A później
jeszcze uderzenie czymś tępym w czoło. Poczuła łoskot pod czaszką
i falę przeszywającego bólu. Po chwili ogarnęła ją ciężka, gęsta ciemność.
Nigdy w życiu nie doświadczyła podobnej. W końcu do reszty
straciła przytomność i osunęła się na miękkie leśne poszycie.
Padało. Strugi wody spływały po rozharatanej głowie dziewczyny,
tworząc mini strużki, wsiąkające w zorane butami podłoże.
Orzeźwiający deszcz miał prawdopodobnie też inny wpływ: po kilku
minutach, a może kwadransach, pomógł powrócić jej do jako takiej
świadomości.
Kiedy otworzyła oczy, z wysiłkiem wypluła trochę krwi i zobaczyła
wokół siebie smukłe drzewa. Długo nie mogła przypomnieć sobie,
dlaczego leży w lesie; czemu piekielnie boli ją głowa i co się stało,
że była cała pomazana rozcieńczoną przez wodę krwią. Strwożona
chciała krzyczeć, wzywać ratunku, lecz gardło odmówiło posłuszeństwa,
wydała tylko liche charczenie, właściwie rzężenie. Próbowała
wstać, ale zdołała jedynie klęknąć na kolanach. Kolejne zawirowanie
w mózgu powaliło ją na ziemię. Już nie wiedziała, co się dzieje,
nie pamiętała, dlaczego znajduje się w tym wrogim, dziwnym
miejscu, ale wychwyciła jeszcze dźwięki zbliżających się kroków.
Ostatnimi szczątkami świadomości kroki te rozbudziły nadzieję, że
ktoś nadchodzi z pomocą. Nie miała siły otworzyć oczu, żeby zobaczyć
wybawcę, znowu z pewną ufnością dała się ponieść ciemności.
Rachityczne przebłyski przytomności pojawiły się również,
kiedy czuła, że ktoś siłą odgina jej palce dłoni, a potem ciągnie po
błotnisku. Później miała wrażenie przetaczania swego ciała, jakby
czyjeś ręce je obwiązywały. Lekarski opatrunek? – zaświtało na momencik
w głowie. Nie podniosła powiek. Zbyt dużo ważyły. I znowu
błoto, szarpanie, szum, rozpaczliwie nieudana próba wydania
dźwięku, mdłości…
Nagle ostatni akt życiowych doznań: dojmująca lodowata powłoka.
Przebłysk myśli, że znalazła się zimnym morzu, bezsilne
zachłystywanie wodą, rozsadzający klatkę piersiową ból, ciemność,
wreszcie powolnie przychodzące poczucie lekkości i dalekie przyjazne
światełko…
Jemierzyce, sierpień roku 2019
Wreszcie sam, samiuteńki, z dala od ludzi, gwaru i kłopotów; wreszcie
nic nie muszę, z głęboką ulgą skonstatował Ireneusz Waróg, emerytowany
komisarz, choć wciąż jeszcze nieprzyzwyczajony do swojego
zmienionego zawodowego statusu. Formalnie zakończył służbę
ledwie przed kilkoma dniami, nie dziwi więc, że gdzieś z tyłu głowy
pobrzmiewały nadal fragmenty pożegnalnej mowy komendanta:
potok banałów o jego profesjonalizmie, zaangażowaniu, przykładnemu
oddaniu sprawie, odpowiedzialności i żalu, że tak wcześnie
zdecydował się na skorzystanie z praw do niewątpliwie zasłużonego
odpoczynku. Wracały koleżeńskie uściski i życzenia, żeby spełniał
swoje marzenia, plany… Wiedział, że te echa wygasną za dzień, pięć,
może tydzień. Stwierdzenie: „Małżeństwo stron zostaje rozwiązane
przez rozwód. Winą za rozpad związku sąd obarcza małżonka…”
też długo kołatały mu po mózgownicy, ale i one przycichły. W każdym
razie przestały nachodzić obsesyjnie. Bo czas ma naprawdę
duże właściwości łagodzenia różnych ran i zadr.
Teraz zamknął za sobą drzwi pokoju gospodarstwa agroturystycznego
Itaka, położonego w zapadłej wsi Jemierzyce, na pograniczu
wielkopolskiego i lubuskiego, po czym w kompletnym „opakowaniu”
rozciągnął się na łóżku. Popadł w jeszcze głębszą zadumę.
A miał nad czym główkować, oj miał. Pożegnanie ze służbą było
wydarzeniem ważnym, ale nie jedynym istotnym w ostatnim czasie.
Po długich staraniach o przetrwanie małżeństwa odpuścił
wreszcie, zgodziwszy się pokornie na wyrok przypisujący mu całą
odpowiedzialność za rozkład pożycia. Nawet nie podjął próby
prawnej weryfikacji konkluzji wyroku, bo eksżona wytoczyła niepodważalne
argumenty, aby udowodnić mu winę.
Sylwia od szczenięcych lat była dziewczyną, później kobietą
jego życia. Przez długi czas doświadczał jednak jedynie nieszczęśliwej
fascynacji i miłości. Razem zaczynali liceum. Wtedy właśnie
Irka trafiła strzała Amora; ściślej mówiąc raniła, bo nowo poznana
koleżanka nic a nic nie odwzajemniała jego ślepego oczarowania.
Jeden, drugi kosz i pozostały tylko dyskretne spojrzenia, tłumiona
zazdrość, gdy widywał ją romansującą ze wspólnymi kumplami.
W końcu odpuścił, bo cóż mu pozostawało, zostać stalkerem? Gdyby
to coś zmieniło…
Ich drogi rozeszły się po maturze, ale rodzice obojga nadal
mieszkali przy sąsiednich ulicach, zatem i młodzi sporadycznie
trafiali na siebie, wymieniali kilka zdawkowych zdań i każde śmigało
w swoim kierunku. Irek przyjmował te spotkania z mieszanymi
uczuciami. Wciąż lubił patrzeć na Sylwię; na jej zgrabną sylwetkę,
ponętne usta i uśmiech, zawsze doprowadzający go do palpitacji
serca. A głos? Głos był magiczny, mógłby jej słuchać i słuchać,
niechby nawet czytała książkę telefoniczną albo i psioczyła na niego.
Tylko że po każdym zetknięciu znowu długo chodził z rozdrapaną
raną uczuciowego rozczarowania. Miewał inne dziewczyny,
owszem, ale nigdy sam przed sobą nie przyznał, że którakolwiek
z nich ma równie silną moc przyciągania.
Nadszedł okres, kiedy nie widział jej prawie cztery lata, aż
pewnego letniego dnia przypadkowo spotkali się w osiedlowej
kawiarence. Irek pędził dokądś i wpadł, aby ugasić pragnienie, ona
przyszła na lody z córeczką Natalką. Poznała go z daleka, zapytała,
czy może się dosiąść. Jakżeby nie mogła. Ona? Trochę chaotycznie
nawijali, co u jednego, co u drugiego. W pewnym momencie Sylwia
przyznała, że samotnie wychowuje dziecko, bo została już rozwódką;
że strasznie źle trafiła, a teraz mota się w życiu. Do dziś nie wie,
czy dał radę ukryć błysk nadziei, może i zadowolenia w oczach.
Chciał zatrzymać ją na dłuższą pogaduszkę, ale Natalia nie dawała
spokojnie porozmawiać. – Może umówimy się na wspólną kawę,
dłużej powspominamy niegdysiejszych Polaków? – wypalił bez zastanowienia,
zanim wstała od stolika. Zgodziła się. Prawdopodobnie
też bez zastanowienia.
Rozpoczął miłosne podchody od nowa. Najpierw delikatne
rozpoznanie, później wymyślne sposoby uwodzenia. Efektem było
długie „chodzenia ze sobą”, jeszcze dłuższe starania o rękę, łamanie
oporu jego rodziców, wreszcie wymarzony ślub, narodziny dwójki
dzieci, dziewiętnaście lat małżeństwa. Bywało różnie, nigdy idealnie,
lecz miłość Irka płonęła żywym, niegasnącym ogniem. Aż nie
wiadomo kiedy, nie wiadomo dlaczego, przyszedł trudniejszy czas.
Coraz mniej się rozumieli, niezupełnie satysfakcjonująco układali
sobie sprawy łóżkowe. Nieważne już, kto wniósł większy wkład
w to psucie małżeńskiego stadła, ważne, że nieustannie zgrzytało,
aczkolwiek nic nie wróżyło nadchodzącej katastrofy, bo przecież
miłość… Wiadomo, przezwycięża wszystko. Wreszcie ten jego niefortunny
romans, będący początkiem końca. Nie, żaden romans
nawet, a jeden skok w bok. Próbował odwrócić bieg zdarzeń, ale
niczego nie wskórał. Sylwia w swoim postanowieniu o rozstaniu
pozostała nieugięta, o wybaczeniu nie chciała nawet słuchać.
Trudno, kiedy klamka zapadła i został facetem rozwiedzionym,
trochę w desperacji podjął następną decyzję: o zakończeniu
służby w policji. W wieku pięćdziesięciu lat, mimo niepełnej
jeszcze wysługi, zdecydował się przejść na emeryturę. Częściową,
z ograniczeniem zarobkowania, ale co tam. Na znośne życie oraz
alimenty dla Jagody i Stasia – tłumaczył sobie – wystarczy.
Wypoczynek agroturystyczny w oddalonych od wielkomiejskiego
zgiełku i nawału letników Jemierzycach wybrał z pełną premedytacją.
Miejscowość figurowała wprawdzie w turystycznych periodykach,
ale nie kusiła super atrakcjami: do jeziora dwa kilometry, jedyna
wąska i kiepska szosa ze Zbąszynia, kończąca tutaj swój szlak.
W sumie niewiele – dla poszukiwacza krajobrazowych czy zabytkowych
osobliwości – rarytasów. Miejscowość miała w sobie dwa
atuty: las i spokój, czyli właśnie to, czego po ostatnich pierepałkach
pragnął najbardziej. A leśne ostoje lubił od szczeniackich lat i wakacji
spędzanych u dziadków na podobnym wygwizdowie wśród
lasów pod Międzychodem. Później fascynacja naturą zmalała, ale
teraz poczuł równie silne i dziwne pragnienie powrotu w bezludne
ostępy. Może upływ lat to sprawił, może okoliczności?
I dlatego trafił właśnie tutaj, do Itaki pani Grażyny. Nawet nie
znał nazwiska właścicielki. Był w tym momencie jedynym gościem,
choć gospodyni zapowiadała, że nawał wczasowiczów spadnie
wraz z wysypem grzybów, co powinno nastąpić niebawem, gdyż
kończące falę upałów ulewne deszcze, które dopiero co przeszły
nad okolicą, zapowiadały obfite zbiory prawdziwków, podgrzybków,
koźlaków i innych darów lasu późnego lata.
Postanowił, że jeszcze dzisiaj pooddycha żywicznym powietrzem,
ale najpierw odsapnie, a może zafunduje sobie krótką
drzemkę. Rozproszone myśli długo układały surrealistyczną mozaikę,
wreszcie odpłynął w sen, w którym też roił o niestworzonych
sprawach.
Zbudziło go głośne ujadanie psów. Przez chwilę nie mógł
uświadomić sobie, gdzie jest. Obcy pokój, dziwne sprzęty, duża lipa
za oknem. – No tak, przecież wyjechałem na wczasy, a za chwilę
ruszę na grzybobranie (choć w gruncie rzeczy ważniejsze było
błądzenie wśród drzew) – doszło do niego w końcu. Przeciągnął
długo, leniwie całe ciało i wstał.
Teraz należało wypytać gospodynię o miejsce, od którego najlepiej
zapuścić się w las. Sprawiała miłe wrażenie. Trochę zaniedbana,
ale ładna czterdziestokilkulatka, może wczesna „pięćdziesiątka”,
o wyrazistych rysach i obfitym biuście. Do tego o przyjemnym dla
ucha głosie, w sumie z sensem brzmiącym, choć momentami – na
ile zdążył się zorientować w czasie dwóch rozmów telefonicznych
i gadki zapoznawczej – nadużywanym. Z trzech rzeczy szczególnie
cenionych u kobiet miała dwie: urodę i inteligencję (przyprawioną
szczyptą sarkazmu, co dodawało jej dodatkowego uroku). Gdyby
tylko mniej mówiła, miałaby szansę aspirować do miana kobiecego
ideału. Ale trudno. Ponoć ideałów nie ma.
Odnalazł ją krzątającą się w kuchni. Żeby nie prowokować
długich, zapewne nudnych przy tym wynurzeń, nie skorzystał z zaproszenia,
aby usiąść. Wymówił się grzecznie chęcią szybkiego wypadu
na łono natury, poprosił o koszyk, do tego mały kozik i ruszył
zbierać leśne runo. Zgodnie z sugestią pani Grażyny wszedł w las
położony najbliżej jej zagrody, usytuowanej na obrzeżach wioski,
nawet nieco odrzuconej względem niej, bo od najbliższego zabudowania
gospodarstwo dzieliło prawie dwieście metrów ubitej, ale
polnej drogi.
Zapowiedzi obfitości dużych połaci tutejszych sosen przeplatanych
brzozami, świerkami i dębami, z rzadka innymi jeszcze
drzewami oraz krzewami, okazały się prawdziwe. Koszyk komisarza
(nie będę za każdym razem przypominać, że emerytowanego)
szybko napełniał się grzybami. Oczywiście takimi tylko,
o których miał stuprocentową pewność, że są jadalne. Przekroczył
jedną przesiekę, drugą oraz gruntowy dukt. Tego ostatniego postanowił
nie spuszczać z oka, ale w pewnym momencie odszedł za
daleko, trafił na bliźniaczą drogę, bliźniaczy zagajnik, zboczył raz
i drugi z kursu, aby powiększyć zbieraczy łup, aż stracił orientację.
Przeszedł jeszcze kawałek „na czuja”, a że w koszyku ledwie
już mieścił zebrane grzyby, postanowił wracać. Żałował, że nie
ustalił kierunków geograficznych przed wejściem w jemierzyckie
bory, zatem wybrał marszrutę wzdłuż kolejnej drogi. Wydawała się
wieść do celu, a przynajmniej do jakichś ludzi, wszak każda marszruta,
jeśli nie do Rzymu, to jednak dokądś prowadzi. Taszcząc
czubatą kobiałkę, nie schylał się już po następne dorodne borowiki
i podgrzybki, czasem niechcący rozdeptywał je, ale w tej chwili pozostawało
to bez znaczenia. Zresztą dopiero teraz zastanowił się, co
z zawartością kobiałki zrobi, ale żaden rozsądny pomysł nie przychodził
do głowy.
Zrobił kilkaset kolejnych kroków i trafił na bardziej ujeżdżoną
drogę. – W prawo czy w lewo? – główkował. Ruszył w prawo.
Po chwili zauważył drewniany krzyż przymocowany do jednej
z brzóz, pod nim zaś napis na metalowej tabliczce: Miejsce śmierci
śp. Aldony. Tutaj została zamordowana w połowie czerwca 1996
roku. Prosi o modlitwę.
Ireneusz poczuł gliniarski zew krwi. Status emeryta nie stępił
jednak przez lata drzemiącej w nim czujności. Dokładnie przestudiował
napis i zastanowił się, jakież okoliczności towarzyszyły tej
śmierci. – Może powiedzą coś miejscowi, wszak to całkiem niedawno
– skonstatował w końcu i ruszył dalej. Panowało gorąco
i trudno się oddychało, lecz w pewnym momencie z ulgą zaznał
przyjemnego chłodu, którym emanują duże zbiorniki wodne, a po
chwili spostrzegł jezioro. W okolicy było tylko jedno: Czarne. Odzyskał
tym samym terenową orientację. Zapamiętał z mapy, że od
jeziora prowadzi prostopadła droga do wsi, zatem w tym kierunku
skierował swoje kroki, by po kwadransie ujrzeć jemierzyckie
opłotki.
– Dzień dobry, gospodarzu – zagadnął starszego mężczyznę,
który rozsiadł się w cieniu dorodnego dębu, tuż przy ogrodzeniu
pierwszej wiejskiej zagrody.
– Dobry, dobry, panie grzybiarzu – odpowiedział zaczepiony.
– I jak tam, panie, grzybki rosną, rosną?
– A rosną. Wszystkich w koszyk nie zmieściłem.
–To zadowolonyś pan, zadowolonyś?
– Owszem, ale brakuje mi pomysłu, co z nimi zrobić, bo ja
bardziej dla przyjemności. Może pani Grażyna zechce, bo szkoda
wyrzucić.
– A, to pan zamieszkałeś w tej gospodarce dla turystów?
W Atace tej?
– Tak, tak, w Itace. Dopiero dzisiaj przyjechałem. No. To mój
pierwszy wypad do lasu.
– Eee… Grażynka też lata po grzybach. Ino śmignie, jakby dopiero
co szesnaście lat skończyła! A tu zaraz prosto skup jest, gdyby
pan spieniężyć chciał. A z daleka przyjechał? Z daleka?
– Z Warszawy – wymsknęło się Warogowi, bo nie chciał dużo
mówić o sobie przygodnemu facetowi.
– A to daleko, panie, daleko. I tak chciało się, chciało się?
– W sumie po drodze mi było. Właśnie, właśnie… Pan miejscowy,
to pewnie coś więcej wie o tej kobiecie, co ją nad jeziorem
zamordowali?
– Co tablica o niej napisana na drzewie wisi?
– No tak, stamtąd wracam, to przeczytałem i zastanowiła
mnie ta sprawa.
– O panie, co tu mówić. Ładna ta Aldona była. I dobre dziewczę.
No, już nie takie dziewczę, choć trochę fiubździu i, jak tu panu
powiedzieć, jakby powiedzieć, latawica lekka.
– Ale kto ją zamordował? Przecież sprawcę chyba znaleźli,
prawda?
– Nie panie, do dziś nie wiedzą kto i za co ją zakatrupił. Było
dziewczę i nie ma. Nie ma! – Mężczyzna szeroko rozłożył ręce.
– Rozumiem, a co śledztwo wykazało? – zapytał, zdawszy sobie
momentalnie sprawę, że trochę bezsensownie.
– My tu nic nie wiemy, tyle co w gazetach opisali. Tyle co
w gazetach. Wszyscy Aldonki szukali, nikt nie wiedział, co z nią.
Tak my se myśleli, że może z jakim chłopem poszła w długą. Bo
wcześniej już znikała gdzieś tam raz czy dwa. Ale nie. Po dwóch
tygodniach wyciągli ją, panie, z wody. To wiesz pan… Bo ktoś ją zaciukał
na śmierć i wećpnął do jeziora. I jeszcze coś ciężkiego przywiązał
do giry czy gdzieś tam. No. To takie chuchro było, nawet
z pięćdziesiąt kilo nie ważyło pewnie. No. A zaś wyszło, że właśnie
kole tego drzewa ją ten bandyta zakatrupił. Tego, coś pan widział.
Nie wiem, jak do tego doszli, ale tak miało pono być. Tak miało być.
Tam ją zakatrupił, dotachał do wody i z tej stromizny spuścił, a tam
głębocizna straszna jest, straszna. Coś ponad sześć metra. To i nie
wypływała długo, a nikt nie nurkował, bo skąd wiedzieć, że ktoś
tam utopiony jest?
Waróg pomyślał, że nie powinien o nic więcej pytać, wszak
jako emeryt zamierzchłe zbrodnie, nawet nierozwikłane, powinien
zostawić innym, po drugie przyjechał tutaj odpoczywać. Ale nie
potrafił pohamować się przed zachowaniem charakterystycznym
dla myśliwskiego psa, kiedy poczuje zapach krwi. Zatem brnął
w temat.
– Ale co? Jakichś wrogów tutaj miała? Zadarła z kimś?
– A co ja tam, panie, wiem? Co ja wiem? Milicjanty chodziły,
węszyły, tacy w mundurach i cywilkach, ale nic nie dali rady ustalić.
Nic!
– Dziaaadek! Obiaaad! – Z murowanego domu wybiegł i wykrzyczał
zaproszenie na posiłek mniej więcej dziesięcioletni bajtel.
Zobaczył, że dziadek ma towarzystwo, więc dobiegł do płotu. Powiedział
„dzień dobry” i z zainteresowaniem wlepił wzrok w nieznajomego.
Przysłuchiwał się jednocześnie rozmowie. Tymczasem
jego dziadek dalej opowiadał komisarzowi. – Jedynie do czego doszli,
to że tam ją zaciupano. Ale ja wiem, czy to prawda? Pono jakieś
ślady znaleźli pod tą sosną. No, znaleźli. Ponoć. Ale nie mnie pytać
jakie. Nie mnie. A kiedy ją z tej wody wywlekli, to już do człowieka
nie była podobna. Nic a nic.
– Dziadek, ale powiedz panu i o tym szubrawcu Krzywym,
co ją chyba zabił, a później zwiał za granicę. – Chłopiec wyartykułował
z powagą i jakby dumą, że wygłasza taką ważną wiadomość.
– O jakim panu? – Były gliniarz zareagował natychmiast.
– E tam, Robuś, nic nie rozumiesz, powtarzasz banialuki,
które żeś gdzieś usłyszał. Nikt nie wie, kto zabił, nikt. Dobra, idę
na ten obiad, bo się synowa zdenerwuje. A z synową, to nie to co
z żoną, trza uważać. He! He! Do widzenia panu. Kobieta do rany
przyłóż, ale czasem brzytew. – Ostatnie zdanie zakończył z uśmiechem
i teatralnym mrugnięciem. – A gdyby te grzybki sprzedać, to
tu prosto. Będzie tablica, że kupują. Zaś do zagrody Grażyny, do tej
jej Ataki, dalej prosto, przez całą wieś.
– Robuś, a ty byś sobie nie sprzedał grzybków? – Ireneusz rzucił
jeszcze do wyrostka.
– A co zrobimy z kasą? – rezolutnie zapytał grzdyl.
– Cała twoja.
– Czeeeemu nieeeee, mooogę…
Ujrzał Grażynę z daleka. Plewiła w przydomowym ogródku. Całe
podwórze dzieliło się na dwie, mniej więcej równe części. Po jednej
– z wydzielonym ogródkiem zarośniętym warzywami – biegały
kury i kaczki, druga połowa przyciągała wzrok zadbanymi rabatami
kwiatowym i pedantycznie wystrzyżoną trawą. Całość obejścia
uzupełniał garaż oraz nieduży budynek gospodarczy. Nie wypadało
ominąć gospodyni łukiem.
– Dziękuję za koszyk i nożyk, oddaję – powiedział przekroczywszy
furtkę.
– Ojej, z pustym pan wraca? Taka grzybowa posucha w lesie?
– Ależ skąd! Miałem czubato pełny, ale oddałem po drodze
Robusiowi, chłopcu ze skraju wsi.
– Aż do Cebulów pan trafił!? Kawał drogi.
– Cóż to na moje młode nogi.
– Ha, ha! Niczego panu w pokoju nie brakuje?
– Dzięki, poza rozumem mam wszystko.
– No, no, potrafi się pan dowartościowywać. A może chce,
żeby mu zaprzeczać?
– Nie da się faktom zaprzeczać.
– Ha, ha! Gdyby czegoś brakowało, proszę mówić.
– Nie omieszkam poprosić, kiedy znajdę się w potrzebie.
I dziękuję, że wątpi pani w trafność mojej samokrytyki. Nie wiem,
czy słusznie, ale i tak jestem wdzięczny – powiedział i też się zaśmiał.
Kobieta nie odpowiedziała, obdarzyła go tylko płomiennym
uśmiechem.
Wszedł do swojego pokoju, poukładał rzeczy. Nadchodziła pora
obiadu. Itaka oferowała zakwaterowanie ze śniadaniem, resztę posiłków
należało załatwiać we własnym zakresie. Nie było to trudne,
bowiem miejscowość miała nastawiony na letników bar i smażalnię
ryb. Bar miejscowi zwali mordownią i raczej nie nęcił nikogo,
kto odczuwał inną potrzebę, niż tanio się upić i marnie zagryźć,
ale smażalnia – też z wysokoprocentowymi alkoholami w menu –
wyglądała wcale, wcale również dla szukających bardziej wyszukanych
posiłków. No, z wyszukanymi to może przesada, ale smacznie
można było się tutaj najeść. Ponadto Waróg w razie potrzeby mógł
swoim wysłużonym volkswagenem dojechać do którejś z okolicznych
miejscowości, a przykładowo niedaleko leżał Zbąszyń. Tymczasem
zapragnął kawy, a odkrył jednocześnie, że zapomniał ją
przywieźć ze sobą. – Do sklepu kawałek, to pożyczę od gospodyni
– pomyślał i rad nierad zszedł na podwórze. Właścicielka gospodarstwa
akurat kończyła swoją ogrodniczą pielęgnację.
– Szefowa, pożyczy mi pani porcję kawy? Zapomniałem. Starość
nie radość, dobrze ludzie mówią.
– Jasne. Poratuję w kawowej sprawie. Dlaczegóż nie? Jaką pan
pije?
– Najbardziej lubię fusiankę, ale może być i rozpuszczalna.
– Mam jedną i drugą. A może da się pan zaprosić na wspólną
kawkę? Też miałam zamiar ulec nałogowi i zaaplikować sobie po
robocie porcyjkę kofeiny.
– No… Z przyjemnością – odpowiedział, bo inaczej nie wypadało.
Kawę lubił pijać sam, w każdym razie z nikim zupełnie obcym,
ale jakże odmówić w takiej sytuacji?
– Zapraszam więc do salonu, za chwilę dołączę.
Grażyna wskazała drzwi do pomieszczenia, w którym Waróg
miał się rozgościć i poczekać, aż wróci z gorącym napojem.

Książka dostępna w naszej księgarni.