Do poczytania: Wiesław Hop, O północy w Bieszczadach

Nie wiadomo, skąd się to wzięło, ale od pokoleń w całych Bieszczadach
wszyscy wiedzieli, że w żadnej innej wsi ani w miasteczku,
a może nawet w całej Polsce, nie znajdziesz tak pięknych i ponętnych
kobiet jak w Porąbce. Dziewczyny – każdego roku rodziło się
ich tutaj więcej niż chłopców – od najmłodszych lat potrafiły dbać
o urodę i chyba miały w sobie coś wyjątkowego, co jak magnes
przyciągało do nich najprzystojniejszych i najbogatszych kawalerów
z całej okolicy. Może kryła się w tym jakaś magia, jakieś czary;
a może sam diabeł, mówiąc po żydowsku, miał w tym jakiś osobisty
geszeft, bo każdy chłop – mądry czy głupi, bogaty czy biedny,
wysoki czy niski, który tutaj trafił i choćby raz tylko umoczył
dzioba i skosztował tego specyficznego, miejscowego miodu, dla
kobiet z innych okolic przepadał jak kamień rzucony nocą w głęboką
wodę. Od tej pory nie chciał już szukać szczęścia gdzie indziej.
Choćby i jego rozum, z jakiegoś ważnego powodu, szukał logicznych
wykrętów, ociągał się z ożenkiem i zapierał nogami o ziemię
jak stary, uparty muł, musiał właśnie tutaj założyć sobie stryczek
na szyję, bo po kobiecie z Porąbki żadna inna już mu tak dobrze
nie smakowała.
Przez wiele lat, z podniesionym czołem, dumnie zaświadczał
o tym stary Antoni Kurasz znad rzeki, gdy każdej środy, wracając
autobusem z jarmarku w Ustrzykach Dolnych do domu, zawsze
podchmielony, mówił do kompanów:
– Ja się nie tam nie chwalę, ale mówię wam szczerą prawdę,
z ręką na sercu i rozporku od spodni, że moja Zosia ma najsłodszą
cipkę na świecie. Taka kobieta dla zdrowego, jurnego mężczyzny,
który wie, w czym rzecz, to prawdziwy skarb! Za worek złota
ani nawet za cały hotel w Arłamowie, gdzie podobno aż kapie od
bogactwa i codziennie przyjeżdżają wypoczywać goście z całego
świata, bym jej nie oddał.
– Że baby z Porąbki smaczniejsze od innych, mnie nie musisz
przekonywać. Wiem coś na ten temat i zgadzam się z tobą w stu
procentach. Ale z tą słodkością twojej Zosi to chyba już trochę przesadzasz.
– Za którymś razem sprzeciwił mu się Wojciech Paliwoda.
Bystry facet. Pomimo że – tak między Bogiem a prawdą – miał tylko
siedem klas i jakieś zaoczne kursy dokształcające na Uniwersytecie
Marksistowsko–Leninowskim, a wcześniej był sklepikarzem, od
dobrych dwudziestu lat z powodzeniem siedział na stołku gminnego
sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Bardejowie.
– Twoja Zosia, nie obraź się, to już mocno przechodzona starsza
pani, więc co tam, oprócz zmarszczek, może mieć jeszcze w tych
swoich majtkach. A przecież wszyscy wiedzą, że nawet w najlepszych
latach daleko jej było choćby do mojej Marysi.
– Nie przeczę, Jurnak – zgodził się Antek Cipuchna, bo takim
przydomkiem już lata temu ochrzczono go we wsi. – Zosia nie jest
już młoda i może nigdy nie była tak przystojna jak twoja żona, ale
przecież nie o to chodzi…
– Daj spokój z tym Jurnakiem. Chociaż mnie to nie przeszkadza,
to nie wypada w taki sposób do urzędowej osoby mówić.
– Tu nie urząd, tylko autobus.
– Niech ci będzie – ustąpił Paliwoda. – A wracając do tematu:
moja Marysia to jest dopiero kobieta! W całym powiecie przystojniejszej
nie znajdziesz. A poza tym gospodarna – doskonale potrafi
zadbać o mężczyznę, o dzieci i dom… I sama jedna całe gospodarstwo
prowadzi, bo mnie przecież ciągle nie ma, bo albo jestem
w biurze, albo w rozjazdach. A mamy tego przecież prawie dwadzieścia
hektarów. I ja to cenię! Niech mi ktoś zaprzeczy i powie,
czy któraś inna tak potrafi?
Autobus typu zielony ogórek, wyprodukowany w fabryce samochodów
w niedalekim Sanoku, huczał i podskakiwał na wybojach.
Kurasz chrząknął, rozejrzał się dookoła, podumał chwilę,
gdyż nigdy nie był w gorącej wodzie kąpany. Rozważnie szykował
solidną ripostę, taką, którą jego przeciwnik poczuje aż w piętach.
Paliwoda – co prawda, jak na jego niewyparzony jęzor, zaczynał
dosyć ostrożnie – ale już nie pierwszy raz wchodził mu w drogę
i próbował publicznie ośmieszać. Należało więc przyciąć go przy
samej dupie.
– Słuchaj, Wojtek! Ja niczego nie ujmuję twojej Marysi, bo to
dobra i pracowita gospodyni. Góral jestem. Za kawalera trochę wędrowałem
po świecie – za robotą i nie tylko… Zanim się ożeniłem,
znałem wiele kobiet i z niejednego pieca, jak to mówią, gorące
bułki gołymi rękami wyjmowałem. Powiem ci więcej, chociaż nie
lubię się chwalić, bywało, że ta czy owa zaradna matka specjalnie
dla mnie zabijała co dorodniejsze gąski, kury i indyki, aby mnie
dobrze ugościć i do swojej córki przywiązać… Szukałem długo, ale
dopiero tutaj, w Porąbce, u mojej Zosi, znalazłem to, czego mi było
trzeba. I od tej pory, Bóg mi świadkiem, nigdy jej nie zdradziłem.
Nie chodziłem i nie chodzę na boki, bo nie mam takiej potrzeby!
Z tobą to co innego. Swoje lata masz, dorosłe dzieci i stanowisko
pierwsze w gminie, a jeszcze się nie ustatkowałeś. Ciągle jeszcze
czegoś szukasz u obcych bab pod spódnicą. Sprostuj mnie, jeżeli źle
mówię. Toż gdyby twoja kobieta, tak jak się chwalisz, miała między
nogami ten boski miód, tak jak moja Zosia, to po co byś się wygłupiał,
wystawiał na pośmiewisko, robił z siebie durnia i za każdym
razem, gdy tylko wychylisz kilka głębszych, gnał jak pies za suką do
tej swojej Cukierniczki, którą nie tylko ty, ale każdy inny chłop we
wsi, gdy go przypili, posłodzić swoją herbatę może!
Antoni dobrze wycelował i mocno wbił szpilę w odsłonięty zadek
Paliwody, bo tamten aż podskoczył na siedzeniu. Poczerwieniał
na twarzy i zakukuryczył się, gdyż cały autobus w tej chwili
ryknął głośnym śmiechem.
„Czekaj no, stary idioto! Jeszcze mnie popamiętasz! Przytrzasnę
ci jaja szufladą od stołu!” – myślał Paliwoda. Już miał ochotę
rzucić mięsem i już kilka dosadnych słów cisnęło mu się na język,
ale opanował się. Postanowił zbagatelizować sprawę, mając
nadzieję, a nawet pewność, że już niedługo nadarzy się lepsza
okazja, aby się odgryźć, bo Antek będzie potrzebował pustaków
i cementu na budowę chałupy dla syna. Smarkacz zmajstrował
dziecko siedemnastoletniej Anetce – córce sołtysa Rybotyckiego
– i teraz nie wykręci się sianem. Co prawda brzucha jeszcze nie
było widać, ale matka Anetki zauważyła, co się dzieje – córka już
drugi miesiąc nie miała okresu – i zwierzyła się z kłopotu swojej
najbliższej sąsiadce, a ta rozniosła wiadomość po przyjaciółkach.
Paliwoda dowiedział się wszystkiego od żony. Dzięki temu czuł
teraz swoją przewagę nad Kuraszem, który najprawdopodobniej żył
jeszcze w błogiej nieświadomości czekających go kłopotów, więc
nie napalał się.
„Już niedługo przyjdziesz do mnie z czapką w rękach. Zapukasz
nieśmiało, ukłonisz się nisko i poprosisz o przydział… A wtedy
ja będę górą. Przypomnę ci to i tamto” – myślał z uczuciem satysfakcji.
Ale głośno powiedział:
– Z tobą, Antek, to tylko sobie zacząć. – Jako osoba publiczna,
urzędnik państwowy, nie chciał wdawać się w zwyczajną chłopską
pyskówkę, która mogła zakończyć się mordobiciem. – A nie zostawisz
na człowieku suchej nitki. Każdego potrafisz zapędzić w kozi
róg. Ale powiedz mi tak szczerze, czy jest gdzieś taki rasowy kot,
który całe życie potrafi przesiedzieć przy jednej dziurze? Bo ja myślę,
że nie ma!
– I tu się mylisz – zripostował Kurasz. – Jeżeli dziura jest dobra
i bogata w myszy, to po co ma szukać szczęścia gdzie indziej?
– Dobra! Dobra! – zgodził się Paliwoda, unosząc obie ręce
w pojednawczym geście. – Na języki z tobą nikt nie wygra, więc
niech ci będzie, twoja prawda.
– A wracając do Arłamowa – zmienił temat – to na kieszeń zwyczajnego
człowieka za wysokie progi. Mają tam pięciogwiazdkowy
hotel z pierwszorzędnymi restauracjami. Kelnereczki w minispódniczkach,
królewskie żarcie; a do tego sauna, baseny z podgrzewaną
wodą, masaże i spacerki po leśnych alejkach, w ciszy i spokoju…
A jakby i tego komuś było za mało, to może sobie dziewczynę dla
towarzystwa zamówić. Przyleci helikopterem nawet z samej Warszawy,
żeby taki zagraniczny, dolarowy gość nie czuł się zbyt samotny
i mógł sobie w każdej chwili bezpiecznie ulżyć.
– Lejesz wodę, Wojtek, że aż w butach ci chlapie! – Obruszył się
siedzący za plecami kierowcy Andrzej Wieczorek z Sosnowego Potoka,
przysiółka Porąbki. – Wypiłeś za dużo i bez potrzeby mielesz
ozorem. Niech ci się nie wydaje, że zjadłeś wszystkie rozumy, a my
jesteśmy idiotami.
Wieczorek już dawno przekroczył siedemdziesiątkę, ale nadal
gospodarzył na swoich hektarach. Ponadto był kimś w rodzaju
wiejskiego szamana. Potrafił samymi ziołami, bez surowicy
i bolesnych zastrzyków, wyleczyć ukąszenie żmii. Podobno
– niektórzy w to nie wierzyli – miał jakąś władzę nad wszystkimi
gadami. Krążyły pogłoski, że potrafi sterować ich zachowaniem
i zmuszać je do wykonywania swoich poleceń. Gdyby więc chciał
komuś zaszkodzić, łatwo by mu to przyszło. Ale on, będąc przyzwoitym,
prawym, chociaż nieco drażliwym człowiekiem, czynił
tylko dobro i nigdy jeszcze nikomu żadnej krzywdy nie zrobił.
Z Paliwodą, sam już nie pamiętał dlaczego, miał od dawna na
pieńku, więc nie przepuścił okazji, żeby mu dociąć.
– Może i leję, ale lepiej, żebyście wiedzieli, że chłopów w gumowych
butach tam nie wpuszczają.
– A ty kim jesteś, jak nie chłopem?
– Racja, ale urzędowym! A to, jakby nie patrzeć, już zupełnie
inna para kaloszy.
– Mądrzysz się, bo chcesz uchodzić za lepszego od nas. A tak
naprawdę boisz się, żeby ci ktoś młodszy i sprytniejszy stołka spod
dupy nie wyszarpnął – kontynuował swoją wypowiedź Wieczorek.
– Jeszcze się taki w gminie nie urodził, który by potrafił mnie
przeskoczyć. A wy jesteście durni. Tyle wam powiem!
– Uważaj, co mówisz, Wojtek. I nie wyzywaj ludzi od durni, bo
sam nie jesteś lepszy – obruszył się Wieczorek. – W końcu żaden
z nas, pomimo wszystko, jeszcze w majtkach kochanki na głowie,
zamiast czapki, rano do własnej żony nie wrócił.
Sprawa tego niecodziennego, głośnego powrotu Paliwody
z nocnych wojaży odbiła się szerokim echem w całej wsi. Jeszcze
dzisiaj, chociaż minęło już pół roku, stanowiła przedmiot żartów
i śmiechów we wszystkich chałupach.
Paliwoda, wracając zimą, mocno podchmielony, z biura w Bardejowie
do domu, po drodze, z połówką przedniego winiaku w dyplomatce
i reklamówką słodyczy dla dzieci, wstąpił do Marty Trzepaczki
z Chłodnego Jaru. Po wódce – spotkanie partyjnych działaczy
w Komitecie Powiatowym w Ustrzykach Dolnych zakończyło
się drobną popijawą w restauracji Laworta – zachciało mu się obcej
kobiety.
Marta była powszechnie znana pod pseudonimem Cukierniczka,
gdyż każdemu, kto do niej zaszedł, za parę groszy lub za
jakąś drobną przysługę, a czasami nawet zupełnie za darmo potrafiła
osłodzić życie, częstując go gorącą herbatą i wpuszczając do
swojego ciepłego łóżka. Robiła to z wielką swobodą, bez zbędnych
zahamowań i ceregieli, bo miała do tego jakiś naturalny dar; i ciągle
odczuwała niedający się niczym przytępić pociąg do mężczyzn.
A przy tym znała się na tej łóżkowej robocie jak mało która kobieta.
W miłosnym akcie zapominała o bożym świecie, oddawała się
bez reszty i wyczyniała cuda. Umiała w taki sposób rozkładać nogi,
wyginać się, wypinać zgrabny tyłeczek i przyjmować najprzeróżniejsze
– czasami wręcz akrobatyczne – pozycje, że kto raz spróbował
z nią tej zabawy, długo nie mógł otrząsnąć się z doznanych
wrażeń. I choćby się później przysięgał, że więcej tego nie zrobi, nie
miał wyjścia – musiał do niej wracać.
Ona natomiast za swoją niespokojną, nieposkromioną naturę,
wybujałe libido i brak zahamowań płaciła samotnością. Żaden
mężczyzna na dłuższą metę nie potrafił dotrzymać jej kroku. Zdawała
sobie z tego sprawę i dlatego nie chciała się z nikim wiązać na
stałe.
Aby czuć się w miarę komfortowo i zaspokajać swoje seksualne
potrzeby, musiała spotykać się z wieloma partnerami. Ale taki
styl życia i nieostrożności wieku młodzieńczego spowodowały, że
samotnie wychowywała trójkę nieślubnych dzieci. Każde z nich
miało innego ojca. Wszyscy płacili alimenty i od czasu do czasu
nadal korzystali z usług gorącokrwistej Marty.
Tamtego wieczoru Paliwoda zamierzał spędzić z nią w łóżku kilka
upojnych godzin i przed północą, o przyzwoitej porze, wrócić
do domu, aby i tam spełnić swój obowiązek – żona, kiedy kochał
się z nią regularnie, nie podejrzewała go o zdrady. Jednakże po
obaleniu z kochanką pół litra wódki, a miał już przecież trochę
w czubie, zapomniał o bożym świecie i ostrożności. Po upojnym
i wyczerpującym akcie miłosnym, w trakcie którego Cukierniczka
wyssała z niego wszystkie soki i wykrzesała ostatnią iskrę, rozebrany
do naga zasnął błogo w ramionach kochanki. Gdy rano, na pół
przytomny, obudził się, na dworze był już dzień. Kościelne dzwony
wzywały na pierwszą poranną niedzielną mszę. Chcąc opłotkami
przemknąć do domu, zanim ludzie tłumnie ruszą do kościoła,
szybko się ubrał. W półmroku chwycił z podłogi i nałożył na głowę
ciepłą czapkę, aby nie odmrozić sobie uszu i wybiegł na podwórko.
Piętnaście minut później, gdy z dobrze obmyśloną bajką – wynikało
z niej, że noc spędził pracowicie w Ośrodku Rządowym
w Trójcy, gdzie razem z naczelnikiem gminy zostali zaproszeni
na bankiet rządowy przez przebywających na polowaniu ministra
rolnictwa i wojewodę bieszczadzkiego, aby tam, nieoficjalnie,
poruszyć kilka spraw ważnych dla rozwoju regionu – pojawił się
w domu, w spokojną i uległą zwykle kobietę jakby piorun strzelił.
Zrobiła taką karczemną awanturę – wręcz prawdziwe piekło,
z którego musiał ratować się ucieczką. Okazało się bowiem, że pod
czapką przyniósł do domu pachnące lawendą czerwone, koronkowe
majtki kochanki.
Żona zauważyła je od razu – kawałek fikuśnej koronki wystawał
spod czapki, przysłaniał mu czoło i świecił ostrzegawczo jak
czerwone światło STOP na przejściu dla pieszych – i bez problemu
domyśliła się, że należą do Marty Trzepaczki. We wsi żadna
inna kobieta w środku mroźnej zimy nie odważyłaby się założyć na
dupę takiego przeźroczystego listka figowego, który żadnego ciepła
nie mógł zapewnić. Ponadto Marta lubiła suszyć swoją bieliznę na
sznurku przed chałupą, więc wszyscy wiedzieli, jaki ma gust.
Nie było sensu się tłumaczyć. Wojciech przyjął to, co się później
wydarzyło, na klatę, z podziwu godną pokorą i spokojem.
A kobieta naprawdę się wściekła. Wpadła w prawdziwą furię i wywaliła
przez okno, na śnieg, wszystkie jego rzeczy, które znalazły
się w zasięgu jej rąk.
– Wynoś się stąd, ty buhaju, do tej dziwki, od której przychodzisz!
Nie chcę cię więcej widzieć! – krzyczała na całe gardło.
Nie mając innego wyjścia, Paliwoda, zataczając się i potykając
o własne nogi, bo ze łba kurzyło mu się jeszcze jak z gorącego
pieca, pozbierał, co się dało, zawiązał w węzełek; osiodłał młodego
jabłkowitego ogiera, którego trzymał tylko dla parady – do bryczki
i pod siodło, bo w polu obrabiał wszystko traktorem – dosyć zgrabnie
wskoczył na kulbakę i pojechał do swojej siostry Jadzi mieszkającej
w przysiółku Capury, która zawsze udzielała mu azylu.
Z doświadczenia wiedział, że po kilku dniach żona się uspokoi
i stęskniona za nim, gdy on będzie w urzędzie, wyśle któreś dziecko
z zakamuflowaną wiadomością do ciotki, że ten nicpoń i dziwkarz
może już wracać do jej łóżka.
Słowa Wieczorka po raz drugi wywołały w autobusie pomruk
śmiechu. Paliwoda poczuł się dotknięty. Na chwilę stracił panowanie
nad nerwami i wbrew trzeźwemu rozsądkowi, bo w Wieczorku
nikt, kto miał chociaż odrobinę oleju w głowie, nie chciał mieć
wroga, wypalił prosto z mostu:
– Co ty, stary Gadziarzu, możesz wiedzieć o kobietach? Na
samą myśl o tym, czym się zajmujesz, bierze mnie wstręt.
– Gadziarzu, mówisz… – obruszył się Wieczorek. – To znaczy,
że na serio próbujesz mnie obrazić?
– Tak! Dobrze słyszałeś. Mówię Gadziarzu! I robię to z pełną
świadomością. Nie boję się ciebie! Obrażaj się, jeżeli chcesz. Więcej
ci powiem: Nie wierzę w te twoje nadprzyrodzone zdolności.
Dla mnie jesteś tylko zwykłym szarlatanem – oszustem i niczym
więcej. Jako jeden z ostatnich w Bieszczadach szerzysz zabobon.
Ośmieszasz nas, cofasz w rozwoju o jakieś dwieście lat. Trujesz ludzi
tymi swoimi miksturami i możesz za to nieźle beknąć.
W tym momencie Paliwoda zdał sobie sprawę z tego, że trochę
się zagalopował, ale słowo się rzekło i było już za późno, aby je
cofnąć.
– Nie boisz się, to i dobrze. Mnie nie trzeba się bać. To jednak
nie znaczy, że pozwolę ci bezkarnie na sobie psy wieszać. – Wieczorek
był zdenerwowany, ale panował nad nerwami. – Za dobrze
ci się powodzi, obrosłeś w piórka i wydaje ci się, że już z nikim nie
musisz się liczyć. Mnie nic do twojej władzy i pieniędzy. Ale Gadziarza
ci nie daruję! Nauczę cię rozumu i przypomnę o szacunku
do starszych, bo mógłbym być twoim ojcem. Dlatego obiecuję ci
tutaj, przy świadkach, że niedługo sam do mnie przyjdziesz i na
kolanach będziesz przepraszał za to, że przezwałeś mnie Gadziarzem.
– Chyba ci się ze starości w głowie poprzewracało! – wybuchnął
Paliwoda. – Nigdy cię nie przeproszę! Szybciej wyślę ci do chałupy
milicjantów z posterunku, aby przewrócili ci ją do góry nogami
i poszukali bimbru…
– Zobaczymy, jaki jesteś twardy. Tylko pamiętaj: przeprosić
musisz na kolanach! Inaczej ci nie daruję!
– Nie licz na to! Szybciej ty pofatygujesz się do mojego biura,
a tam nie będziesz już taki hardy.
W tym momencie ta niezbyt przyjemna rozmowa została przerwana,
bo autobus dotarł do końca swojej trasy i zatrzymał się
na przystanku, przy Żydowskim Placu. Kiedyś stała tu karczma,
a teraz okazała, kryta gontem świetlica wiejska z modrzewiowych
bali, w stylu zakopiańskim, oraz sklep i bar miejscowego drobnego
przedsiębiorcy.
Ludzie ruszyli do wyjścia, a kierowca, nieziemsko przystojny
kawaler z sąsiedniej wsi, Zbigniew Wrona – wyspecjalizowany
w podrywaniu, rozkochiwaniu w sobie i rozdziewiczaniu na tylnym
siedzeniu autobusu młodych dziewczyn, które dojeżdżały z nim do
szkół średnich i pracy w Sanoku, Ustrzykach Dolnych i Lesku –
wykorzystując zamieszanie, chwycił za spódnicę, przyciągnął do
siebie i zagadnął osiemnastoletnią Agnieszkę Kurasz.
– Daj spokój, bo tata patrzy – szepnęła mu wprost do ucha, ale
nie broniła się zbyt mocno, a nawet na mgnienie oka przysiadła
na jego muskularnej nodze. Podobał jej się i chciała go troszeczkę
podrażnić, aby zobaczył z bliska, poczuł i zapamiętał, co ma do
zaoferowania mężczyźnie, którego wybierze i pokocha.
– No to jak, mała, z tą naszą dzisiejszą randką? Przyjdziesz?
– zapytał oszołomiony zapachem jej włosów, które musnęły go po
twarzy.
– Zobaczę, co da się zrobić, ale nie obiecuję.
– Chyba nie chcesz, żebym umarł z tęsknoty.
– Nie, tego bym chyba nie chciała. Co by zrobiły te wszystkie
zakochane w tobie panienki?
– Nie ma żadnych innych panienek. Tylko ty mi się podobasz.
Nikt więcej.
– Powiedzmy. – Uśmiechnęła się zalotnie i już jej nie było.
Dziewczyna była inteligentna i dowcipna, i tym go zaintrygowała
bardziej niż urodą. A poza tym miała zgrabne długie nogi,
okrągły jędr-ny tyłeczek, talię osy i zaskakująco duże piersi oraz –
jak on to nazywał – błyszczące niecierpliwością kurwiki w oczach:
coś na pograniczu marzenia i snu, jawy i tęsknoty; przesiąkniętej
niecierpliwością obietnicy wspaniałego daru i wielkiej rozkoszy.
Taki niesamowity, powalający z nóg błysk w oczach mają tylko
młode, dojrzałe już, ale zupełnie niewinne dziewczyny, które jeszcze
nigdy nie czuły mężczyzny między nogami, ale już o tym myślą
intensywnie w swojej wybujałej, emanującej seksem podświadomości.
Już tego pragną, marzą o tym i śnią po nocach, bo chcą jak
najszybciej pozbyć się tego uciążliwego balastu niepewności – jak
to jest? – i braku doświadczenia w tej najważniejszej dla nich płaszczyźnie
ludzkiego życia.
Zbigniew nie mógł jednak długo rozkoszować się wrażeniami,
jakie zrobiła na nim Agnieszka, przysiadając mu na kolanie, bo
w tym momencie na przystanek przybiegł ktoś ze wsi i wśród ludzi
jak grom z jasnego nieba gruchnęła tyleż nieprawdopodobna, co
porażająca, straszna wiadomość, że pół godziny wcześniej w dojrzewającym
łanie pszenicy, na południowym zboczu Kamiennej
Góry, ludzie wracający z lasu, z grzybobrania, znaleźli obnażoną do
pasa, zgwałconą i uduszoną Anetkę Rybotycką z Długich Zagonów,
córkę sołtysa Porąbki.

Książka dostępna w naszej księgarni.