Do poczytania: Walery Przyborowski, Krew nie wietrzeje
Wypadki, które tu zamierzam opisać, działy się przed kilkudziesięciu laty. Byłem wówczas młody, a dziś jestem starcem zgrzybiałym, zgorzkniałym i smutnym. Że do mojej przedwczesnej starości przyczyniły się bardzo te dziwne, jedyne w swoim rodzaju, wypadki, o których czytelnik przekona się łatwo z niniejszego opowiadania. Zostawiły mi one ponury cień na całą późniejszą moją doczesną wędrówkę, i dziś, uważam je za najbardziej posępną, za najsmutniejszą chwilę w tej wędrówce.
Pod owe czasy, a działo się to w roku 1845, byłem młodym, dwudziestokilkuletnim człowiekiem. Mieszkałem stale w Warszawie i zajmowałem jedno z wybitniejszych stanowisk, dzięki mojemu, jak mówiono, talentowi, a co raczej przypisuję szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, przy jednym z dzienników. W lecie owego fatalnego dla mnie roku, znajdowałem się w opłakanym stanie serca i umysłu. Czułem się niezmiernie znużony gorączkowym życiem wielkiego miasta, jednostajną robotą dziennikarską, istną niekończącą się nigdy przędzą Penelopy, i zapragnąłem koniecznie spoczynku. Upały były wielkie, i wśród nich, wśród kurzu i zaduchu miejskiego, marzyłem ciągle o zielonych niwach, wielkich przestrzeniach „wyzłacanych pszenicą, wysrebrzanych żytem”, szerokim oddechu natury. Zdawało mi się, że do mnie, skądś z daleka, biegnie aromatyczna woń żywicy sosnowych borów, i zaprasza mnie do siebie, mówiąc mi: „pójdź do mnie chory i zbolały, a moje szmery ukołyszą cię słodko, moje szepty wieczorne ukoją ci duszę”
Do tego stanu mojego umysłu, przyczyniło się także nagłe, i do pewnego stopnia tragiczne zerwanie z kobietą, którą kochałem bardzo gorąco… Potrzebowałem więc koniecznie uciec z Warszawy, z tych miejsc, które mi przypominały co chwila moje upojenia na łonie kochanej. Czułem, jak mnie ogarnia dziwna czczość, jak umysł mój kostnieje. Nie miałem przed sobą żadnego celu już w życiu, i nudziło mnie to nieustanne przelewanie z pustego w próżne, te mierne zabiegi o chleb powszedni, ta egzystencja mała, ograniczona, robaczywa, jaką się miało wtedy w kraju.
Przypomniałem sobie, że w okolicach Radomia, a więc w owe czasy, kącie zabitym deskami od świata, miałem ciotkę, siostrę rodzoną mojego ojca, i jedyną moją krewną. Ciotka owa, kobieta już niemłoda, była zamężna. Mąż jej poczciwy, kordialny szlachcic trzymał dzierżawą wioskę pod Radomiem. We wsi tej, którą nazwijmy tutaj Rudą, bo nie widzę żadnego powodu wymieniać jej właściwego nazwiska, nigdy nie byłem, choć w rzadkich listach, jakie do mnie ciotka pisywała, zapraszała mnie zawsze gorąco, bym ją przecież odwiedził. Z zaproszeń tych nigdy nie korzystałem, bo lękałem się nudów wśród wsi oddalonej od życia i ruchu, w towarzystwie ludzi poczciwych zapewne, ale prostych, zajętych zasiewami i krowami swoimi, lecz teraz, w tym rozpaczliwym stanie mojego ducha, postanowiłem uciec do Rudy, zagrzebać się w niej chociaż na kilka tygodni, zapomnieć o świecie i jego cierpieniach.
Na łonie natury, mówiłem sobie, znajdę upragniony spokój, odzyskam energię i sprężystość ducha, którą utraciłem wśród murów miejskich.
W tym celu, nie zwlekając, napisałem do ciotki, prosząc ją o przyjęcie mnie na kilka tygodni pod swój dach. Z gorączkową niecierpliwością oczekiwałem na odpowiedź, która wkrótce nadeszła. Ciotka i jej mąż, w liście pracowicie wystylizowanym, spod którego zabawnie patetycznej i książkowej formy, przebijało się gorące ku mnie uczucie, zapraszała mnie do siebie, zawiadamiając zarazem, że konie po mnie przyślą do Radomia w dniu takim, a takim. Ponieważ dzień ten był bliski, nie tracąc więc czasu, wziąłem ekstrapocztę, i po całonocnej, nieznośnej podróży, znalazłem się w Radomiu. W oznaczonym miejscu na wale, znalazłem bryczkę, a przy niej mojego wujaszka, który pomimo zbliżających się żniw, sam po mnie przyjechał Wąsaty, czerwony, opalony, zapity jak pień, szlachcic, przyjął mnie z otwartymi rękami, wyściskał, wycałował, nakrzyczał się przy tym głośno, aż Żydy stawali i zabrali wraz ze sobą.
– Dopiero się teraz Marcysia ucieszy – gadał, jak Boga mojego kocham. – wykapany jesteś portret swojego ojca, jakbym go widział. Ano… Dobrze zrobiłeś, że rzuciłeś tę Warszawę. Każde miasto, dobrodzieju, to psu warte. Tylko zepsucie i demoralizacja, żebym tak spuchł. U nas, panie, na wsi, człowiek sobie żyje, jak u Pana Boga za piecem. Szlachcic polski na wsi powinien mieszkać, jak ryba w wodzie. To jego przeznaczenie, a nie tam po brukach łazić.
Takie i prawił historie przez całą drogę. A ja? Ja patrzyłem na niwy szerokie, płaskie, melancholijne, pokryte falującym zbożem, i wciągnąłem w piersi szeroko oddech pól i lasów. Jakże mnie zachwycały te smutne, jednostajne, obramowane siną wstęgą borów, pejzaże, jak mi się urocza wydawała ich cisza senna, po burzliwym, hałaśliwym, gorączkowym życiu miejskim! W małym, ciasnym, przysadzistym trochę, z tradycjonalnym gankiem na dwóch słupach, dworku, przyjęty zostałem przez ciotkę, ze łzami, z tym ciepłym, serdecznym uniesieniem, które mi kazało na chwilę zapomnieć o moich bólach i rozpaczliwej czczości duszy. Zdawało mi się, że wstępując w ten stary dworek szlachecki, pod cień jego wierzb i lip, zostawiam za sobą raz na zawsze niezdrowe wspomnienia życia warszawskiego. Ciotka biegała koło mnie, jak koło skarbu. Nakarmiła mnie przysmakami, napłakała się na wspomnienie swojego jedynego nieboszczyka brata, które ja miałem być „wykapanym portretem”. Umieściła mnie w małym pokoju, ale umeblowanym we wszystko, co było we dworze najlepszego, stosunkowo dość wygodnym, czyściutkim i miłym.
Odtąd prowadziłem przez jakiś tydzień życie próżniacze, jednostajne, dość nudne, ale które miało da mnie wielki urok nowości, i które dawało mi to, czego Warszawa nigdy dać nie mogła, to jest zupełny spokój ducha. Kładłem się spać wesoły, i wstawałem wesoły. Błądziłem po dużym ogrodzie, za domem, gdzie mnóstwo śliw uginało się pod niedojrzałym jeszcze owocem, jeździłem z wujem w pole, robiłem wycieczki do lasu, łowiłem na wędkę ryby, jadłem prosty, ale obfity obiad, i kładłem się spać z uczuciem dziwnego dla mnie rozkosznego ukojenia ducha. Nie myślałem o Warszawie, o mojej ukochanej, której już nigdy ujrzeć nie miałem, nie czytałem nic, bo zresztą nie było co czytać we dworze, nie pisałem, i cieszyłem się niezmiernie, że nie widzę gazet, bibuły, korekt, że nie wciągam w siebie zapachu świeżej farby drukarskiej. Powoli dochodziłem do siebie, odzyskiwałem moją młodość, moją świeżość, moją sprężystość ducha i umysłu.
Ale takie życie dla człowieka przyzwyczajonego do ciągłych zajęć umysłowych, nie mogło wystarczyć na długo. Po jakichś dziesięciu dniach począłem się nudzić. Nie bawił mnie, ani świergot ptactwa, ani wycieczki na żniwa lub do lasu, ani wieczne uniesienia i nadskakiwania mi ciotki. Powoli ludzie ci wydawać mi się poczęli zbyt pustymi, ograniczonymi, z ciasnym niezmiernie horyzontem. Jakkolwiek nic mnie nie ciągnęło do Warszawy, i ta próżniacza bezczynność w Rudzie, miała dla mnie jeszcze powab, zacząłem jednak tęsknić za książką, i za towarzystwem. Przy tym panowały ciągle wielkie upały, które mnie nużyły i odbierały ochotę do wycieczek. Myślałem sobie, jakby to dobrze było coś przeczytać, dowiedzieć się, co się też tam dzieje na świecie. Raz zapytałem się ciotki, czy nie ma jakichś książek:
– A, jakże… – odrzekła. – Jest… Kalendarz.
Oczywiście, odpowiedź ta mnie nie zadowoliła, i po długich wypatrywaniach, dowiedziałem się, że gdzieś tam na strychu jest jakiś stary kufer, w którym mają znajdować się książki. Niewiele myśląc, jakby pchany przeznaczeniem, bo od tej chwili miała się rozpocząć długa tragedia mojego życia, która je złamała zupełnie, pobiegłem na ów strych. Czemuż, o mój Boże, nie postawiłeś wtedy u drzwi tego strychu anioła z ognistym mieczem, który by mi wzbronił wstępu do posępnej dziedziny ciemności strasznych dla mnie, okropnych w swoich konsekwencjach?…
Na górze, pełnej kurzu, starych połamanych sprzętów, sznurów od wieszania bielizny, jakichś podartych szmat i łachmanów, znalazłem w kacie po długich poszukiwaniach ową skrzynię, a w niej kilka rejestrów gospodarskich. Kilka starych, podartych kalendarzy, i na koniec nie cały, bez początku i końca, egzemplarz gazety… „Korespondent krajowy i obcy” z roku 1809.
– No! – rzekłem sobie. – Biblioteka mojej ciotki nie jest zbyt obfita – i zamierzałem już rzucić ponownie do skrzyni egzemplarz gazety, gdy na myśl, że ostatecznie warto ją wśród nudów przeczytać, zabrałem ze sobą. Czemuż pierwszej myśli nie wykonałem! Ileż bym sobie przez to cierpień oszczędził, ilu uniknąłbym zmartwień, klęsk i ciosów!
Powtarzam dzień ów, dzień pamiętny w moim życiu, 14 lipca 1845 roku, był niesłychanie gorący. Zdawało mi się, że żar z nieba się leje. Liście na drzewach
w ogrodzie, na którym okna mojego pokoju wychodziły, zwisły smutnie, ptaki się gdzieś pochowały, tylko po niebie migotało słońce tajemniczymi, nieustannymi błyskawicami. Spocony, zadumany mocno, zaniosłem zeszyt gazety do siebie, rozebrałem się, i położyłem na sofie, i począłem je przeglądać. Były one kapitalnie nudne i kiepsko redagowane. Zawierały mnóstwo wiadomości zagranicznych, ale za to o tym, co się w kraju działo, ani słówkiem nie wspominały. A przecież był to rok 1809, rok wojny z Austrią i świetnej bitwy Raszyńskiej. Nic o tym doczytać się nie mogłem. Utknąłem na sierpniu, gorąco mnie męczyło, muchy okropnie dokuczały, i położywszy rozdarty zeszyt z gazetami przy sobie, na krześle, zasnąłem.
Spałem ciężko i niespokojnie. Żar gorącego dnia lipcowego ciążył mi na umyśle. Właściwie nie spałem, ale drzemałem, dręczony przez muchy, znużony niesłychanie. Śnił mi się mój ojciec, którego bardzo mało znałem, gdyż umarł gdy jeszcze byłem małym dzieckiem. Zdawało mi się, że stoi przy mnie, i suchą, trupią ręką, wskazuje na gazetę. Dziś jeszcze widzę jego długi palec, pokryty zeschłą, pomarszczoną skórą, pochylony nad rozwartym zeszytem gazety. We snie drżałem cały, i nadzwyczajnym wysiłkiem woli, obudziłem się. Otaczała mnie zupełna cisza, i jak przedtem nieznośny żar południa. Podniosłem się na sofie, zlany potem, i pierwszym przedmiotem, jaki mi wpadł w oczy, był rozwarty zeszyt gazety, leżący przede mną na krześle. Zdawało mi się ciągle, iż duch mojego ojca stoi jeszcze przy mnie, i wskazuje na pożółkłe karty „Korespondenta”. Byłem zdenerwowany, niespokojny czegoś nadzwyczajnie. Z zewnątrz dochodził mnie ryk bydła, które zapewne pędzono na południe do domu, i gdakanie kur pod oknem. Zresztą, cisza zupełna. Mimo woli skierowałem wzrok na gazety i tam, o dziwo!, na ostatniej karcie numeru 64, spostrzegłem wydrukowane tłustym pismem moje nazwisko.
– Cóż to – rzekłem do siebie. – Przecież nie śpię.
Przetarłem oczy. Ale tak, wyraźnie moje nazwisko. Piasecki, wyraźnie Piasecki! Z jakimś niepojętym niepokojem, który uważam za rodzaj przeczucia, pochyliłem się nad złowieszczą kartą, i oto, co wyczytałem:
Obwieszczenie:
Przed dwoma tygodniami wyszedł z domu, leżącego w rynku w Radomiu, kupiec Nikodem Piasecki, i dotąd się nie pokazał. Kto miałby o nim jakąś wiadomość, raczy dać znać do Karola Waltera, właściciela handlu win i bakalii, w tymże domu, w Radomiu. Nagroda się zapewnia. Radom, 1 sierpnia 1809 r.
To, tak proste, tak zwykłe ogłoszenie, zrobiło na mnie niesłychane wrażenie. O ile wiedziałem, dziad mój nazywał się Nikodem, i istotnie, tajemniczo gdzieś przepadł. Były to wtedy czasy wojenne, czasy, powtarzam bitwy Raszyńskiej, i łatwo można było sobie wytłumaczyć takie zniknięcie. Mimo to jednak, ogłoszenie to wstrząsnęło mną do głębi, zwłaszcza, gdy sobie przypomniałem ducha mojego ojca, który zdawał się wskazywać mi palcem ten ustęp tajemniczy. Siedziałem na sofie wpatrzony w gazetę, pogrążony w myślach, smutny, targany jakimiś złowieszczymi przeczuciami.
W umyśle moim zrobiła się jakaś gwałtowna reakcja. Począł on pracować, grzebać we wspomnieniach dawno zapomnianych, i rzuconych gdzieś w kąt, jako niepotrzebne rupiecie. Przypomniałem sobie, że ów tajemniczo zaprzepaszczony dziad mój, miał być bardzo bogatym człowiekiem, i że z jego zniknięciem, zniknął też i jego majątek. Istotnie, ojciec mój pracował ciężko, i umierając, nic nie zostawił. Przepędziłem młodość wśród ubóstwa i cierpień. Cóż więc się stało z tym majątkiem dziada? Czy istotnie ten dziad przepadł bez wieści!? Kto to był ten Karol Walter, który obiecywał nagrodę za odszukanie zaginionego?
Bo, że ogłoszenie mówiło o moim dziadku, to nie ulegało wątpliwości. Pochodziliśmy z Radomia, mój ojciec zawsze tam mieszkał, ja się tu urodziłem i wiedziałem, że rodzina nasza, stara, mieszczańska, należała kiedyś do patrycjuszów miejskich. Miałem pozostałych mi po ojcu kilka starych dokumentów, dowodzących, ze przodkowie moi, bardzo wybitnie przed laty zajmowali stanowisko w republice miejskiej radomskiej. Kilku z nich było burmistrzami, a wszyscy prawie ławnikami. Nie ulegało więc wątpliwości, że ów Nikodem Piasecki był moim dziadem. Zresztą, mówiłem sobie, najlepiej będzie wybadać ciotkę.
Zamknąłem zeszyt gazety, wstałem i począłem się ubierać. W głowie mi wrzało wszystko. Sprawa ta zaczęła mnie w szczególny sposób interesować. Zdawała się, w niezbadanej głębi przyszłości, na mrocznym, niejasnym tle, rysować mi moje przeznaczenie.
Ta nieznana wcześniej książka – kryminał Walerego Przyborowskiego została przez nas wydana po raz pierwszy w formie książkowej. Jest dostępna w naszej księgarni.