Do poczytania: Radek Zwolak, W mroku reflektorów
Grafitowe volvo wjechało leniwie w aleję Niepodległości. Wycieraczki
przesunęły się bezszelestnie po szybie, zbierając świeżą
warstwę śnieżnego puchu. Kierowca nacisnął lekko pedał gazu,
a wskazówka prędkościomierza podskoczyła do sześćdziesięciu kilometrów
na godzinę. Zegar na desce rozdzielczej wskazał minutę
po północy. Rozpoczął się pierwszy dzień grudnia.
Od dłuższej chwili nie wypowiedzieli ani słowa, lecz wyraźnie
czuli elektryzujące powietrze emocje. Spojrzał w jej stronę, odpowiedziała
zalotnym uśmiechem. Jeszcze trochę, wytrzymaj jeszcze
trochę, powtarzał sobie w myślach.
Volvo sunęło wzdłuż zaparkowanych samochodów, rozbijając
oponami grudy śniegu. Rzucające słabe światło latarnie przeglądały
się w ciemnej karoserii samochodu, który rozświetlał mrok ulicy
ksenonową falą.
Jego ręka powędrowała w prawo i wylądowała po wewnętrznej
stronie jej uda.
– Ręce na kierownicę i patrz przed siebie – poinstruowała tonem
nieznoszącym sprzeciwu.
Dłuższą chwilę walczył z palącym pożądaniem. Czuł ciepło
jej ciała przez jedwabne pończochy. W końcu, niechętnie, wykonał
polecenie i cofnął dłoń. Poczuł olbrzymią ochotę, aby zatrzymać
się i zedrzeć z niej wszystko tu, na środku ulicy, natychmiast, już!
Ale nie pozwoliła mu, a on był posłuszny. Uwielbiał być posłuszny.
I uległy. Podniecało go, kiedy to ona miała władzę, kiedy grała
władczą, kiedy bawiła się nim. Jeszcze trochę, powtarzał sobie
w myślach.
Po trzech kieliszkach czerwonego wina przyjemnie szumiało
mu w głowie, wnętrze samochodu wypełniał zmysłowy zapach perfum
i delikatne nuty radia Chillizet, a obok niego siedziała najlepsza
dupa w mieście. I w gruncie rzeczy tylko o to mu w życiu chodziło.
Czuł, że nic nie może zepsuć tego wieczoru. Czuł się męski jak jakiś
pieprzony samiec alfa. Czuł się nieśmiertelny.
A to dopiero początek, niech tylko dotrą na miejsce.
Władcza pasażerka postanowiła nie czekać tak długo. Rozsunęła
rozporek jego spodni i zanurzyła w nim dłoń. Żarłoczne samcze
impulsy w ułamku sekundy dotarły do mózgu. Zamknął oczy,
dając się ponieść fali zwierzęcego podniecenia.
Trwało to krótką, ale jakże cudowną, chwilę.
Ze stanu uniesienia wyrwał go krzyk. Otworzył oczy i jednocześnie
poczuł, jak samochód uderza w przeszkodę. Wcisnął pedał
hamulca z całych sił, lecz było już za późno. Zobaczył, jak postać
w bluzie poderwała się w powietrze. Poruszała się ku górze jakby
w zwolnionym tempie, jakby na rękach podnosił ją duch, jakby
sama była duchem. Zawisła w przestrzeni, mógłby przysiąc, że lewituje.
Wszystko to trwało zaledwie ułamek sekundy, choć jemu
wydawało się, że czas zatrzymał się na zawsze.
I wtedy ciało runęło na drogę, a świat przyśpieszył.
Zatrzymał samochód i przez krótką chwilę wpatrywał się tępym
wzrokiem w ciemność, gdzieś poza zasięg reflektorów. W końcu
spojrzał w jej stronę. Miała zamknięte oczy i nerwowo oddychała.
Jej różane policzki były teraz trupio blade. W jednej chwili
przestała być dla niego atrakcyjna. Skrzywił usta z niesmakiem.
– Co to, kurwa, było? – wyrzucił w końcu z siebie. Jego głos
zapiszczał dziwnie, jakby nieswój, zupełnie inny od tego, jakim
czarował ją przez cały wieczór. Nie spodobało mu się to, przełknął
ślinę.
– Potrąciłeś go! – krzyknęła przerażona, obrzucając go dziwnym
spojrzeniem. Popatrzył w jej duże, ciemne oczy. Kochał je,
uwielbiał do szaleństwa, świat by za nie oddał, ale nie teraz. Patrzyły
na niego oskarżycielsko, a on nie chciał ich widzieć takimi.
W jednej chwili poczuł do niej odrazę.
Chwycił za klamkę. Wiedział, że trzeba coś zrobić. Czuł, że nie
ma czasu do stracenia, że musi działać, sprawdzić, czy ten nieszczęśnik
oddycha, wezwać karetkę. Myśli kotłowały się w jego głowie, a serce
waliło jak młot. Otworzył drzwi szarpnięciem.
W mroku świat wydał mu się obcy i niezrozumiały, a przede
wszystkim – wrogi. Ostre, zimne powietrze wdarło się do środka
i uderzyło rozgrzaną twarz. I nagle otrzeźwiał. Dotarło do niego,
że jeśli tu zostanie, to będzie skończony.
Ta myśl go sparaliżowała. Zaczął odliczać czas. Ile minęło?
Minuta, dwie? Jak długo stał na drodze? Zaledwie moment, choć
wydawało mu się, że spędził tu całą wieczność.
Nie! Nie więcej niż minuta. Na pewno nie dłużej. A skoro tak,
to jest szansa.
– Czemu nie idziesz?! – krzyknęła z wyrzutem.
Spojrzał na nią i wtedy zrozumiał, co należy zrobić. Najbardziej
podstawowy ze wszystkich instynktów – instynkt samozachowawczy
– zadziałał bezbłędnie.
Zamknął drzwi, uniósł nogę z pedału hamulca i z całej siły
wbił ją w pedał gazu. Silnik zawarczał, a samochód wystrzelił
w mrok.
Jak przez mgłę słyszał jej płacz i swój głos, który uspokajał
i przekonywał, że ktoś mu pomoże i chłopak na pewno z tego wyjdzie,
że nie mogą zostać znalezieni w takich okolicznościach przez
policję. Tłumaczył tej głupiej dziwce, że nikt nie może zobaczyć ich
razem, bo będzie skończony i ona też, że pił, a na pewno zbadają
go na trzeźwość. Sam dziwił się, że tak sprawnie wynajduje kolejne
logiczne powody, dla których musiał odjechać.
Ona nie mówiła nic, tylko cały czas płakała. A on czuł, jak
wzbiera w nim złość. Na nią, na to pieprzone miasto i na siebie
samego.
Książkę można zakupić w naszej księgarni.
2 .
Inspektor Igor Niedźwiecki po raz kolejny przewrócił się na drugi
bok. Od ponad godziny próbował zasnąć, ale nie potrafił znaleźć
pozycji, która dałaby odpoczynek od natrętnych myśli. Myśli, które
wracały każdego wieczora pomimo środków nasennych, tabletek
i herbatek uspokajających. Dopadał go egzystencjalny lęk, a serce
waliło, całkowicie rozbudzając.
Zdenerwowany odrzucił kołdrę. Mamrocząc pod nosem do
siebie samego, poczłapał do kuchni. Otworzył szafkę i wyciągnął
butelkę czystej, której została już tylko cieniutka warstwa na samym
dnie.
Od jakiegoś czasu rytuał pozostawał niezmienny. Nie mogąc
zasnąć, Niedźwiecki wstawał z łóżka, poirytowany na cały świat,
wychylał kieliszek i wtedy usypiał. Dwa kieliszki. Czasami tyle
trzeba mu było do pełni spokoju. Wiedział jednak, że na dłuższą
metę tak nie można, dlatego starał się, jak mógł, żeby nie sięgać po
ostatnią deskę ratunku. Niestety okazywało się to konieczne niemal
każdej nocy.
Lecz tym razem stało się to, czego obawiał się najbardziej. Po
zażyciu dwukieliszkowej dawki nasennej wrócił do łóżka, lecz nic
się nie wydarzyło. Czekał, ale bezskutecznie. Sen wciąż nie przychodził.
Przydałoby się jakieś morderstwo, zażartował w myślach, lecz
wcale nie było mu do śmiechu. Nie życzył nikomu źle, ale jemu właśnie
było źle jak cholera i najchętniej oddałby się pracy, byle tylko
nie myśleć. A najgorsza myśl, jaka teraz żerowała na jego zmęczonym
umyśle, krzyczała „stało się!”. Doszedł do momentu, w którym
potrzebował więcej. Po prostu musiał walnąć jeszcze jednego.
Potwornie zmierzły powędrował ponownie do kuchni. Miał
nadzieję, że zostało jeszcze kilka kropel. Nie pomylił się. Zostały
dokładnie trzy krople. Ogarnęło go dojmujące uczucie beznadziei.
Trzymał butelkę do góry dnem przez dłuższą chwilę, czekając, aż
grawitacja wyciągnie jeszcze choćby odrobinę uspokajającej mikstury,
lecz cud nie nastąpił. Wypił to, co było, czując wzbierającą
wściekłość.
W końcu fala irytacji przebrała miarę. Walnął butelką o kuchenne
kafelki, a ta roztrzaskała się w drobny mak. Tępym wzro9
kiem obserwował, jak kryształki szkła pierzchają po podłodze we
wszystkie strony. Chciało mu się wyć. Nie mógł doczekać się ranka
i stosu nudnych dokumentów dopraszających się jego uwagi, czegokolwiek,
co odwróciłoby myśli od samego siebie.
Z dołu dobiegło stukanie. Starucha waliła kijem od szczotki
w sufit, nawet słyszał, jak furczała. Sąsiadka działała jak niezawodny
detektor hałasu, który na najdrobniejszy dźwięk reaguje waleniem
w sufit, kaloryfery i ściany.
Niedźwiecki usłyszał tylko słowo „policja” dobiegające z dołu,
co jeszcze bardziej go rozsierdziło.
– Policja już tu jest! – wrzasnął w podłogę i tupnął piętą
o kafelki. Niefortunnie trafił stopą w odłamek szkła, rozciął skórę
i zaklął głośno.
Mając wszystkiego dosyć, ruszył do łazienki, zostawiając za
sobą krwawy ślad. Wszedł do kabiny i odkręcił kurek z gorącą
wodą. Wódka w końcu uderzyła do głowy, woda przyjemnie parzyła
ciało, a on przez chwilę poczuł spokój.
3 .
Karol Adamiak wracał z dwunastogodzinnej zmiany. W jego czarnym
volkswagenie golfie z obniżonym zawieszeniem siedziało
jeszcze trzech kolegów. Jeździli do pracy na przemian, każdy miał
swój tydzień, w którym zbierał pozostałych, a po pracy odwoził do
domu. Oszczędność paliwa, no i wygoda. A po drodze można było
wychylić piwko. Najgorzej z kierowcą. On nie mógł, bo policja lubiła
urządzać kontrole. Na dodatek kładł się do łóżka ostatni.
Tego wieczoru nie mieli ani ochoty, ani siły rozmawiać. Dwanaście
godzin przy taśmie dało im w kość. Pracę zaczęli niedawno
i jeszcze nie uodpornili się na powtarzalność i monotonność
pracy montażysty. Radio cicho charczało, przez całą drogę słychać
było tylko siorbanie piwa i przeciągłe ziewnięcia. Czasami któryś
czknął, ale reszta nie zwracała na to uwagi.
Czarny volkswagen wjechał do miasta, a kierowca rozpoczął
rundkę. Tychy nie są duże, więc Karol Adamiak uwinął się w dwadzieścia
minut. Kiedy ostatni kompan zatrzasnął za sobą drzwi,
a obniżony volkswagen dźwignął brzuch ze śniegu, Adamiak wcisnął
gaz do dechy, zabuksował kołami i ruszył w kierunku swojego
domu.
Zajechał pod blok i zaklął pod nosem. Tak jak przypuszczał,
nie było gdzie wcisnąć nawet roweru, nie mówiąc o samochodzie.
Sąsiadka z pandy, jak zwykle, zaparkowała fantazyjnie, zabierając
prawie metr wolnej przestrzeni, której nie potrzebowała. Zieliński
z parteru postawił swoją wiekową skodę na środku chodnika. Dlaczego
on zawsze musi parkować na chodniku?! Na domiar złego
zalegający na ulicy śnieg spowodował skurczenie się przestrzeni
parkingowej.
Walka o miejsca trwała, a kto przyjeżdżał w nocy, mógł liczyć
tylko na łut szczęścia. Adamiak tego szczęścia nie miał i musiał
jechać pod lipy. Tak okoliczni mieszkańcy nazywali parking przy
głównej ulicy miasta.
Aleja Niepodległości stanowiła jedną z najważniejszych arterii
miejskich i jak na taką przystało, miała po dwa pasy ruchu w każdą
stronę. Pomiędzy nitkami jezdni rosły lipy i trawa, która wiosną
przemieniała się w obsypaną mleczami łąkę. Pas zieleni był na tyle
szeroki, że miasto zdecydowało się na budowę parkingu, sprytnie
wyrzeźbionych zatoczek, bez wycinania drzew. Tym samym mieszkańcom
przybyło nieco miejsc parkingowych.
Karol Adamiak zaparkował w wolnej przestrzeni, wrzucił luz
i przekręcił kluczyk.
Przez chwilę zdawało mu się, że na jezdni zobaczył konar drzewa.
Chłopak czuł się potwornie zmęczony, więc prawie nie zwrócił
na to uwagi, ale coś go tknęło. Czy na pewno dobrze widział?
Przekręcił jeszcze raz kluczyk w stacyjce, deska rozdzielcza
rozbłysła kontrolkami, a Karol Adamiak włączył światła. Wbił
wzrok w kształt leżący na drodze i przestraszył się. To coś nie przypominało
gałęzi.
Książkę można zakupić w naszej księgarni.