Do poczytania: Wojciech Kulawski, Meksykańska hekatomba

Tim Mayer poczuł, jak po policzkach spływają mu łzy, które natychmiast
wsiąkają w gęsty pył pokrywający skórę. W ciemności
nie mógł niczego dostrzec. Zrozpaczony padł na betonową posadzkę
i zajrzał w szczelinę, w której leżał najprawdopodobniej martwy
już przyjaciel.
– Pomóż mi – krzyknął. – Jak mam się stąd wydostać?
Niestety odpowiedziała mu tylko cisza. Poczuł nieprzyjemny
zapach wydzielany przez kobiece zwłoki, które od jakiegoś już
czasu leżały w szczelinie. Zastanawiał się, co mógłby w obecnej
sytuacji zrobić. Rozpacz, podsycana przez otaczającą ciemność,
zdawała się wypełniać każdą komórkę jego ciała. Aby zrekompensować
brak bodźców wzrokowych, mózg Mayera wytwarzał
halucynacje. Mężczyźnie zdawało się, że widzi maleńkie wirujące
światła, które szybko spadały, by po chwili ponownie się wznieść.
Przetarł załzawione
oczy i ponownie je otworzył. Otaczała go
ciemność, która zdawała się oblepiać skórę niczym gęsta smoła.
Powoli tracił nadzieję na ocalenie, oswajał się z myślą, że za
chwilę po prostu się położy i poczeka spokojnie na śmierć. Wtedy
zdał sobie sprawę, jak bardzo bolesne i długotrwałe byłoby podobne
konanie. Organizm bez wody wytrzymuje od czterech do maksymalnie
siedmiu dni. Najpierw przyspiesza akcja serca, potem
przychodzi gorączka, spowalniają procesy myślowe i metabolizm.
Kończy się na drgawkach i utracie przytomności.
Z makabrycznych wizji wyrwała go genialna myśl. Przylgnął
do posadzki i wymacał w szczelinie ogromne tipsy przymocowane
do paznokci martwej kobiety. Chciał je oderwać, jednak te ani myślały
odłączać się od ciała właścicielki. Klej używany do mocowania
sztucznych paznokci był niezwykle mocny. W tej chwili Tim przypomniał
sobie, jak któregoś dnia Laura przyszła od manikiurzystki
i zaprezentowała mu piękne, długie tipsy, ozdobione misternymi
motywami kwiatowymi. Otrząsnął się ze wspomnienia, bo zdał
sobie sprawę, że ma tylko jedno wyjście: musi wyrwać tipsy razem
z paznokciami. Poczuł mdłości na samą myśl o tym, że miałby
zbezcześcić zwłoki. Ale czy istnieje inny sposób? Przełamał obrzydzenie
i oderwał paznokieć od palca. Skrzywił się, kiedy usłyszał
odgłos rozrywanej skóry. Choć nie mógł tego zobaczyć, wyobraźnia
podsuwała obrazy niczym z najgorszych horrorów.
Trzymając w ręku tips, poczuł, jak odżywa w nim nadzieja na
wydostanie się ze śmiertelnej pułapki.

Książka dostępna w naszej księgarni.

Ro z d z ia ł 1
Widok z Urzędu Miasta Phoenix w stanie Arizona, rozciągający się
z dwunastego piętra budynku, sprawił, że John Gizrom poczuł się
nieco mniej spięty. Był wysokim, szczupłym czterdziestotrzylatkiem
o siwiejących włosach i przyprawiającym go o dumę orlim
nosie, który stał się jego znakiem rozpoznawczym.
W przeciwieństwie do tych wszystkich ulizanych, odlanych
z jednej foremki chłoptasiów, którzy nie mieli żadnych skrupułów,
aby po trupach kolegów wspiąć się choćby o jeden szczebel
politycznej kariery, John Gizrom miał własne zasady i – co jest
nie mniej ważne – własną twarz. Tego dnia włożył garnitur w kolorze
grafitowym, który w zeszłym tygodniu odebrał od starego
Wyclefa. Krawiec szył ubrania od przeszło pięćdziesięciu lat – i robił
to naprawdę dobrze.
Nowy szef Biura Badań i Rozwoju CIA sprawował swój urząd
dopiero od trzech miesięcy. Czuł się przytłoczony wielością i przede
wszystkim rangą spraw, którymi musiał się zajmować. Jako biolog
molekularny, pracujący w instytucie badawczym w Waszyngtonie,
miał w zwyczaju koncentrować się głównie na jednym zadaniu.
Praca nad setkami tematów – i to w tym samym czasie – sprawiała,
że już od godziny dziesiątej bolała go głowa. Prezydent Stanów
Zjednoczonych po wstąpieniu na urząd chciał mieć przy sobie zaufanych
ludzi. A z Johnem Gizromem znali się jeszcze z czasów
studenckich.
John długo się zastanawiał, czy przyjąć nową pracę, koniec
końców uznał, że drugiej takiej szansy może już nigdy nie dostać.
Każdego dnia żałował swojej decyzji i zadawał sobie pytanie, dlaczego
się zgodził. Ostatecznie poprosił o asystenta, który pomógłby
mu sprawować urząd przez pierwsze miesiące. Nie spodziewał
się jednak, że tym pomocnikiem okaże się atrakcyjna, rudowłosa
Waleria Stewart. Kobieta miała prawie metr osiemdziesiąt centymetrów
wzrostu. Długie, umięśnione nogi, niczym u sportowca
uprawiającego biegi przełajowe, przykuwały uwagę, tym bardziej
że dziewczyna dość często miała w zwyczaju je eksponować. Malowała
usta czerwoną szminką, co wraz z długimi rudymi włosami
sprawiało, że wyglądała nieziemsko. Jakby pochodziła z innej planety.
Piegi na niewielkim nosie były tylko dopełnieniem jej nieco
baśniowej urody. John nie omieszkał zapytać prezydenta, dlaczego
przydzielono mu taką właśnie asystentkę.
– Bo jest najlepsza – usłyszał krótką odpowiedź.
Niemniej Gizrom martwił się, jak na piękną asystentkę zareaguje
jego żona, z którą obchodził właśnie piętnastą rocznicę małżeństwa.
Siedzieli z Walerią w obszernym gabinecie i czekali na przedstawiciela
meksykańskiego CISEN. Sprawa, z którą John został wysłany
do placówki CIA w Arizonie, była dość delikatna. Należało
w sposób uprzejmy, ale stanowczy, wycofać się z umowy z rządem
Meksyku zawartej ponad dwadzieścia cztery lata temu. John zastanawiał
się, jak powinien przeprowadzić tę rozmowę. Od tygodnia
wizualizował sobie jej przebieg, jednak żaden ze scenariuszy nie
kończył się zgodnie z jego oczekiwaniami. Co sobie wyobrażał,
przyjmując tę pracę? Liczył, że z cichego i zamkniętego w sobie naukowca,
spędzającego większość czasu przed mikroskopem, nagle
zamieni się w lwa salonowego, który stanie w szranki z wyjadaczami
ćwiczącymi się w mowie od wielu lat?
W pewnym momencie sekretarka wprowadziła do pomieszczenia
wysokiego, postawnego mężczyznę koło pięćdziesiątki.
Miał ciemną karnację, typową dla większości mieszkańców Meksyku.
Na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, czy jest muskularny,
czy po prostu gruby. Bo choć garnitur opinał korpulentne
ciało, to jego twarz nie była nalana. Zdobiły ją spory nos, sumiaste
wąsy i bruzdy, z których można było niemal wyczytać burzliwą
przeszłość mężczyzny.
– Generał Gabriel Mendoza – przedstawił się Meksykanin.
John uśmiechał się w duchu za każdym razem, kiedy słyszał
imię i nazwisko szefa CISEN-u, który nazywał się tak samo jak
znany chilijski piłkarz. Uścisnął dłoń mężczyzny, po czym przedstawił
mu Walerię. Kobieta skinęła głową i uśmiechnęła się zalotnie,
poprawiając, niby od niechcenia, długie rude włosy. Mendoza,
niewzruszony jej staraniami, ruszył do niewielkiego stolika stojącego
w głębi sali konferencyjnej.
– Nie ma pana Collinsa? – zapytał.
– Od pewnego czasu ja go zastępuję – odpowiedział John.
– A, faktycznie. Wybory prezydenckie – bąknął wojskowy, po
czym usiadł na krześle. – Dziwne miejsce wybraliście na spotkanie.
– Chcieliśmy, aby było ono blisko granicy z Meksykiem. To
ukłon w waszą stronę.
– Jesteśmy bardzo wdzięczni – powiedział generał z ironią
w głosie. – I jeśli można, chciałbym rozmawiać w cztery oczy – dodał,
wskazując na Walerię Stewart.
– To zaufany człowiek – nie ustępował John.
– Nalegam – powiedział Mendoza z emfazą.
John skinął głową na Walerię, która wolno i ostentacyjnie
opuściła pomieszczenie. Ubrana w obcisłą czerwoną sukienkę,
kręciła zalotnie biodrami, chcąc zwrócić uwagę mężczyzn. Generał
ani razu nie spojrzał jednak w jej stronę. Gdy tylko asystentka
opuściła gabinet, odchrząknął z zadowoleniem. Od pewnego czasu
chodziły plotki, że Mendoza widziany był na mieście w towarzystwie
innego mężczyzny.
– Przejdźmy do sedna sprawy – powiedział Meksykanin,
zwracając twarz w stronę Gizroma, który nadal stał, patrząc przez
okno. – Dlaczego chcecie zakończyć projekt Genius?
– Zdaniem prezydenta i dyrektora CIA projekt nie przyniósł
oczekiwanych rezultatów – zaczął John. Wielokrotnie ćwiczył
początek swojego przemówienia przed lustrem. Starał się sprawiać
wrażenie twardego i zdecydowanego. Niestety po chwili zdał sobie
sprawę, że nie jest w stanie opanować drżącego głosu, który zapewne
zdradzał jego strach.
– Na litość boską. Dwadzieścia pięć lat badań. Tony materiałów,
które cyklicznie przesyłaliśmy do Waszyngtonu. Setki zaangażowanych
osób, czy to mało? – zapytał Mendoza.
– Gdy rozpoczynaliśmy pracę nad projektem, przyświecała
nam szczytna idea. Nie chcieliśmy, aby komukolwiek stała się
krzywda. Nikt nie przewidział skutków ubocznych – ciągnął John.
– Czy ktokolwiek cokolwiek wiedział? – zapytał generał. – Byliśmy
zgodni co do tego, że musimy ukryć działania podejmowane
w ramach projektu Genius przed oczami opinii publicznej. I dochowaliśmy
wszelkich zasad bezpieczeństwa. Wybraliśmy Meksyk,
bo w tym państwie łatwiej było zatuszować ewentualne problemy.
Zbudowaliśmy bazę blisko granicy ze Stanami Zjednoczonymi.
Wszystko zgodnie z planem. I teraz nagle się rozmyśliliście?
– Spójrzmy na sprawę obiektywnie. Co przez te dwadzieścia
pięć lat osiągnęliśmy? – rzucił John prowokacyjnie.
– Spisaliśmy wzorce kilku tysięcy epigenomów rządzących zasadami
aktywacji genów. Czy to mało? – bąknął Mendoza, spoglądając
w oczy Amerykanina dłużej, niż wymagałaby tego etykieta.
– Ilu epigenomów nam jeszcze brakuje? Miliona? Biliona? –
spytał John. Podejmując zagadnienie związane z genetyką, poczuł
się dużo pewniej. – Ile dzieci będzie musiało jeszcze zginąć, abyśmy
zbadali przynajmniej najbardziej istotne układy epigenomów?
Generał zacisnął usta. Zdał sobie sprawę, że w sporze na argumenty
naukowe nie dotrzyma naukowcowi kroku.
– Nawet nie potrafimy oszacować, jak wiele czynników oddziałuje
na aktywację genów. Dwadzieścia pięć lat temu cały świat
sądził, że po opracowaniu mapy genomu człowieka genetyka rozwinie
się w jedną z najważniejszych nauk. Niestety dziś wiemy, że tamten
optymizm był przedwczesny. Natura nie da nam tak łatwo odkryć
zasad, które tworzyła przez miliardy lat. Projekt Genius może
potrwać jeszcze sto albo dwieście lat, a i tak nie spełni pokładanych
w nim nadziei. Chciałbym też zaznaczyć, że nie jest to tani projekt.
– Nie możemy zaprzepaścić tak wielu lat rozwoju nauki.
Ludzkość nam tego nie wybaczy. – Ponieważ Mendoza nie miał
konstruktywnych argumentów przemawiających na jego korzyść,
uderzył w nutę litości. Był zbyt doświadczony, aby nie zdawać sobie
sprawy, że nie będzie w stanie wiele osiągnąć w tej rozmowie.
Trzęsący się przed nim człowiek był jedynie posłańcem złej nowiny.
Nie został uprawniony przez szefa CIA i prezydenta USA, aby
prowadzić negocjacje.
– Niestety, decyzje już zapadły – powiedział John, jakby czytał
w myślach generała. – Kończymy finansowanie tego przedsięwzięcia.
Do końca roku macie posprzątać po projekcie Genius. Nasi
ludzie pracujący w stacji badawczej będą stopniowo odwoływani,
tak aby do końca roku nikogo z naszych w Meksyku już nie było.
I bardzo proszę o dyskrecję. Nie chcemy żadnego rozgłosu.
– Nie pozwolimy na zakończenie eksperymentu. Sami będziemy
go finansowali – rzucił Mendoza.
John podszedł do generała bliżej i spojrzał na niego z góry.
– Nie rozumiem waszego uporu – powiedział po przyjacielsku.
– Przecież każdy rozsądnie myślący naukowiec widzi, że ten
projekt nie ma perspektyw. Chyba że jest coś, o czym nam nie powiedzieliście
– dodał.
– Niczego przed wami nie ukrywamy. Raporty są rzetelne
i zgodne z prawdą – zapewnił Mendoza. Wstał, skrzyżował ręce na
piersi i spojrzał groźnie na Johna.
– Jeśli tak, to wiecie równie dobrze, jak my, że projekt Genius
wiedzie donikąd. Chyba że prowadzicie jakieś własne badania,
o których nas nie informujecie.
– Nie ufacie nam? – zapytał generał.
– Nasi ludzie donoszą, że od pewnego czasu część informacji
naukowych opracowywanych w podziemnej stacji jest dla nich
niejawna. Niektórzy nasi naukowcy zostali przesunięci do mniej
istotnych zadań.
– Wszystkie te ruchy wynikały z bieżących potrzeb – tłumaczył
generał. Odwrócił się na pięcie jak podczas musztry i ruszył
wzdłuż okien. Spoglądał na budynki miasta Phoenix widoczne
z góry, jakby upatrywał w nich wybawienia. – Wprowadzimy waszych
ludzi na wszystkie istotne stanowiska.
– To niczego nie zmieni. Decyzja o zamknięciu projektu jest
nieodwołalna…
– Chcecie ochłodzić stosunki między naszymi państwami?
– Spójrzcie, co dzieje się na ulicach waszych miast – ciągnął
John. – Gangi narkotykowe opanowały cały kraj. W przeciągu
ostatnich kilku lat zginęło prawie pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Nie radzicie
sobie z przestępczością zorganizowaną. Nie jesteście w stanie
zagwarantować bezpieczeństwa krajowi, więc jak chcecie zapanować
nad projektem Genius? Przyznajcie to – rzucił prowokacyjnie. Mimo
początkowych obaw teraz czuł się nad wyraz dobrze. Zastanawiał się
nawet, czy niesiony falą emocji nie pofolgował sobie zbytnio w doborze
argumentów. Przedyskutował jednak wcześniej z szefem, jak
daleko może się posunąć podczas rozmowy z Mendozą. Od początku
czuł, że konsekwencje tego spotkania mogą mieć znaczący wpływ na
stosunki amerykańsko-meksykańskie.
– To prawda. Mamy pewien kłopot z eskalacją przemocy
w Meksyku, ale wydaliśmy bezwzględną wojnę kartelom narkotykowym
– tłumaczył Mendoza. Widać było, że całkowicie stracił
rezon.
– Najwyraźniej bezskutecznie. Przekazuję raz jeszcze stanowisko
moich zwierzchników. Projekt Genius do końca roku ma
zostać zakończony.
– A co z waszą agencją DEA? – wymamrotał Mendoza. – Mieliście
pomagać nam z przestępczością zorganizowaną związaną
z przemytem narkotyków do waszego kraju.
– Przekazujemy pieniądze i inne środki potrzebne w walce
z kartelami narkotykowymi. Tylko co z tego? Po aresztowaniu szefa
jednego z karteli pozostałe grupy natychmiast wypełniają brakującą
przestrzeń. To niczym walka z wiatrakami.
– Planujemy frontalny atak – przekonywał generał. – Musimy
jedynie namierzyć wszystkich przywódców.
Mendoza wyczuł, że niczego więcej nie wskóra. Jego argumenty
nawet dla niego samego zaczęły brzmieć śmiesznie. Odwrócił się
na pięcie i nie pożegnawszy się z Amerykaninem, opuścił pomieszczenie.
John stał jeszcze przez chwilę, zastanawiając się, w jakim
świetle przedstawić raport z rozmowy z szefem CISEN-u. Wbrew
pozorom cieszył się, że ma ją już za sobą. I co najważniejsze, był
zadowolony ze swojej postawy. Jedno nie ulegało wątpliwości. Należało
zakończyć szopkę związaną z projektem Genius. I lepiej było
narazić się meksykańskiemu rządowi, niż potem tłumaczyć się
przed całym światem, gdyby prawda wyszła na jaw.
Kilkanaście sekund po tym, jak Mendoza opuścił biuro, do
pomieszczenia zajrzała Waleria Stewart. Oparła się o framugę
i spojrzała zawadiacko na Johna.
– Jak było? – zapytała.
– Siadaj, opowiem ci – odpowiedział. – Obawiam się dalszych
działań, jakie mogą przedsięwziąć Meksykanie. Mendoza wyszedł,
trzaskając drzwiami.
– Co mogą zrobić?
– Nie wiem i dlatego jestem pełen obaw – rzucił Gizrom, drapiąc
się po brodzie.

Książka dostępna u nas w księgarni.