Do poczytania: Wojciech Kulawski, Poza granicą szaleństwa

Mężczyzna w kapturze odchylił siatkę i przeszedł z parkingu centrum
handlowego na teren ogródków działkowych „Malina”. Poprawił
kurtkę, dopiął guzik pod szyją i odmierzył kilka kroków,
przywołując w pamięci miejsce położenia włazu do studzienki kanalizacyjnej.
Dochodziła godzina dwudziesta, miasto szykowało się do
snu po długim majowym weekendzie. Ci, którzy nie zdążyli jeszcze
wrócić do domów, stali w korkach, próbując rozgonić myśli
depresyjne związane z poniedziałkowym powrotem do pracy. Po
raz kolejny trzeba będzie wstać, umyć się, ubrać i udać do miejsca,
którego nienawidziło się tak bardzo. Po raz kolejny pojawi się
uciążliwy ból brzucha, głowy, wymioty albo inne objawy związane
z długotrwałym stresem. A wszystko po to, by zarobić uczciwie na
te wszystkie mieszkania, domy, samochody i kredyty, bez których
współczesny człowiek nie potrafi być szczęśliwy. Rodzice, radio, telewizja
i prasa wmawiają nam to przecież od urodzenia, napędzając
wielkie koło konsumpcjonizmu i przy okazji kabzę wybranej bogatej
garstce ludzi. Siedzimy zatem szczęśliwi w ciasnych korporacyjnych
boksach, stłoczeni niczym sardynki, odliczając godziny
w oczekiwaniu na piątek. Raz w roku jedziemy na zagraniczne wakacje
organizowane przez biuro podróży, tłumacząc sobie, że jesteśmy
przecież tacy szczęśliwi. Bo reszta ludzkości albo głoduje, albo
musi przeżyć dzień za jednego dolara. Doceńmy kierat i więzienie,
w którym żyjemy.
Mężczyzna odnalazł właz do kanalizacji, podniósł klapę i przesunął
ją na trawę. Wślizgnął się do środka i zasunął pokrywę, a następnie
zszedł po schodkach w dół. Ruszył wąskim korytarzem,
w którym ledwie mieścił się skulony człowiek. Po chwili dotarł do
większego pomieszczenia, rozświetlanego kilkoma płomieniami
świec. Choć zapach wilgoci, stęchlizny i niemytego ciała był ciężki
do wytrzymania, mężczyźnie wcale to nie przeszkadzało. W kącie
ujrzał sporej wielkości materac, kilka mebli znalezionych na śmietniku,
na których stały rzeczy codziennego użytku. Na podłodze walały
się jakieś szmaty, jedzenie i butelki po alkoholu. W kącie znajdowało
się coś, co z trudem można było nazwać łazienką. Bukłak
z wodą zawieszony na drucie zawiązanym na rurze kanalizacyjnej
zwisał z góry, zachęcając do toalety. Na desce obok lustra można
było dostrzec jakieś kosmetyki, mydło w płynie i pastę do zębów.
Bezdomny, ubrany w brudny sweter i gumowce, podniósł się
z materaca, aby przywitać gościa.
– Co za zaszczyt – wymamrotał starzec. – Sam Król mnie odwiedził.
W świetle świecy widać było kanciastą twarz bezdomnego. Miał
nos z charakterystycznym garbem i krzywą szczękę, która najprawdopodobniej
musiała być kiedyś złamana i po prostu źle się zrosła.
– Witaj – powiedział Król. Wyjął zza pazuchy butelkę czystej
wódki i wręczył gospodarzowi. Dopiero teraz ściągnął kaptur.
Przeczesał siwą czuprynę włosów, próbując doprowadzić ją
do ładu. Miał koło sześćdziesiątki, z metr osiemdziesiąt wzrostu
i krępą budowę ciała. Jego twarz była doskonale symetryczna, co
sprawiało, że mimo wieku mężczyzna zdawał się niezwykle przystojny
i pociągający.
– Usiądź. Co cię sprowadza w moje skromne progi? – zapytał
dziadek, zgarniając starą kołdrę i robiąc nieco miejsca na materacu.
Z drewnianej półki położonej na betonowym murku zabrał dwie
musztardówki, przeczyścił je szmatą, po czym wręczył jedną gościowi.
Następnie otworzył butelkę wódki i nalał pełne szklanki.
Zanim rozpoczął rozmowę, wypił zawartość, rozkoszując się
każdym łykiem, jakby delektował się stuletnim winem albo najlepszym
francuskim szampanem.
Na sam koniec uśmiechnął się, ukazując braki w uzębieniu.
Wytarł czerwony nos, na którym czas i tryb życia odcisnęły swoje
piętno, zostawiając szerokie bruzdy przypominające bombowe leje.
– Potrzebuję rady – zaczął Król, rozsiadając się na materacu.
Upił łyk wódki i rozejrzał się po betonowym ścieku kanalizacyjnym
zaimprowizowanym na mieszkanie. Największą zaletą podobnych
pomieszczeń były rury z ciepłą wodą, biegnące pod sufitem, dzięki
którym dało się przetrwać zimę. W lecie natomiast robiło się tu
całkiem chłodno.
– Król chce rady od starego Michny? – zdziwił się staruszek.
– Tak. Potrzebuję informacji – powiedział Król, dopijając zawartość
musztardówki. Rozglądał się nerwowo, jakby sprawdzając,
czy za plecami nikt się nie czai.
– W takim razie słucham uważnie. – Staruszek odchrząknął,
po czym splunął na ziemię gęstą wydzieliną zalegającą w płucach.
Następnie nachylił się w stronę gościa.
– Byłeś kiedyś elektrykiem – zaczął Król. – Jeszcze za normalnego
życia.
– No jak nie, jak tak – potwierdził Michna. – I to dobrym elektrykiem.
– I nadal jesteś na bieżąco? Znasz się na nowinkach technicznych?
– Coś tam jeszcze pamiętam – powiedział staruszek, przecierając
ręką usta.
– Podczas budowy nowych domów montują w garażach albo
skrzynkach przed posesją wyłączniki różnicowoprądowe – zaczął
Król. – Na wypadek, gdyby człowiek dotknął się do kabli pod prądem.
– No tak. Teraz takie wyłączniki montowane są standardowo
– ciągnął staruszek. Rozlał kolejną porcję wódki do musztardówek
i podał jedną gościowi. – Kiedyś się takich nie montowało. Wyłączniki
nadmiarowoprądowe zwane „eskami” zabezpieczają tylko
przed zwarciem w instalacji. Jeśli jednak człowiek dotknąłby się
do kabli z prądem, to taki bezpiecznik nie zadziała. A wyłącznik
różnicowoprądowy odetnie prąd, kiedy wykryje spadek natężenia
prądu powyżej trzydziestu miliamperów.
– A czy prąd poniżej trzydziestu miliamperów jest niebezpieczny
dla człowieka? – zapytał Król.
– Popieści cię porządnie, powygina kulasy, zaciśnie mięśnie,
ale nie zabije. No, chyba że taki prąd płynie przez ciebie przez długi
czas – powiedział Michna, po czym opróżnił zawartość musztardówki.
Podszedł do rozwalającej się szafki stojącej przy ścianie
i wyciągnął z niej kromkę chleba i pasztet.
– Czym chata bogata – zaproponował. – Może się poczęstujesz?
– Nie, dziękuję – powiedział Król. Wypił zawartość szklanki
i postawił ją na desce leżącej na podłodze, która najprawdopodobniej
służyła za stół.
– Jak można wyłączyć albo obejść wyłącznik różnicowoprądowy?
– zapytał.
W tym momencie Michna roześmiał się tak głośno, że omal
nie zaszedł się kaszlem. Nagle dotarło do niego, jaki jest cel wizyty
Króla w jego samotni. Otworzył konserwę i posmarował palcem
chleb. Odgryzł jeden kęs i nachylił się bliżej, jakby miał gościowi
obwieścić jakąś niezwykłą tajemnicę.
– Jest jeden sposób, ale trzeba to sprytnie rozegrać – powiedział.
Mężczyźni rozmawiali przez godzinę o szczegółach dotyczących
instalacji elektrycznej i bezpieczników chroniących przed
porażeniem. Opróżnili przy okazji całą butelkę wódki. Król, wychodząc
późnym wieczorem z kanału ściekowego, był zadowolony
z informacji, które udało mu się pozyskać.

Książka dostępna w naszej księgarni.

ROZDZIAŁ 2
Prokurator Franciszek Dylik, w towarzystwie policjanta z dochodzeniówki,
przyglądał się ciału denata. Na oko czterdziestopięcioletni
mężczyzna leżał na betonowej posadzce w garażu domku jednorodzinnego.
Miał ciemne włosy z daleko posuniętymi zakolami
i nosił specyficznie wystrzyżoną brodę, która prowadziła spod ust,
rozszerzając się w kształcie odwróconej litery t na żuchwę i biegła
wąskim pięciomilimetrowym paskiem przez całą długość szczęki
aż do bokobrodów. Ubrany był w spodnie od dresu poplamione
farbą i w czarną podkoszulkę z paskami na ramionach.
Dylik przykucną ł obok martwego i przyglądał się przez chwilę
jego rękom.
– To Figura Lichtenberga – powiedział wreszcie.
Obie dłonie denata były tak mocno poparzone, że w zasadzie
aż do połowy przedramion mężczyzna pozbawiony był skóry. Mięso
oblepione zakrzepłą krwią kontrastowało purpurą na tle szarych
betonowych ścian garażu. Nieco wyżej, między przedramionami
a łokciem, widać było sine ślady przypominające rozgałęzioną błyskawicę
albo korzenie drzew. Były to miejsca pozostawione na ciele
przez przepływający prąd.
Wysoki policjant z dochodzeniówki, który przyjechał na miejsce
w związku z wezwaniem sąsiadki, pochylił się nad ciałem.
– Mężczyzna musiał być poddany długotrwałemu działaniu
prądu elektrycznego. Wezwałem was, bo miałem wątpliwości. Już
dawno nie spotkałem się z podobnym przypadkiem – tłumaczył
funkcjonariusz. Ubrany był w niebieską służbową koszulę, która
opinała jego bicepsy do granic wytrzymałości, jakby mężczyzna
spędził na siłowni przynajmniej połowę życia. Pod pachami widać
było mokre plamy potu. Najwyraźniej funkcjonariusz zdawał sobie
z tego sprawę, bo starał się nie podnosić rąk i trzymać je blisko ciała.
– W nocy padał deszcz, a teraz jest strasznie gorąco i duszno.
Dziwna pogoda jak na maj – westchnął, rozglądając się po garażu,
który zawalony był różnego rodzaju sprzętem budowlanym:
puszkami farby, szpachelkami, wałkami do malowania, taśmami
i workami z tynkiem. Technicy medycyny sądowej kończyli już zabezpieczać
ślady, dlatego pozwolili mężczyznom wejść, aby mogli
przyjrzeć się ciału.
Po chwili obok domu zatrzymał się policyjny opel. Wysiadła
z niego trójka policjantów w cywilu, którzy ruszyli w stronę drzwi
garażowych.
Przodem szła Marzena Gibała, ubrana w niebieską służbową
spódnicę opinającą biodra i białą koszulę z dekoltem. Miała czarne
długie włosy związane w koński ogon. Pomalowane czerwoną szminką
usta nadawały dziewczynie agresywnego wyglądu. Nosiła niebieskie
szpilki, które przy każdym kroku zapadały się w kopnej ziemi
Tuż za policjantką podążał Tymon Foltyński, który zmienił
ostatnio fryzurę. Zamiast brązowych włosów ostrzyżonych na
jeża nosił grzywkę zaczesaną do góry. Odsłonięte czoło, wydatna
szczęka i krzaczaste brwi sprawiały wrażenie, jakby twarz policjanta
była nienaturalnie duża w stosunku do reszty ciała. Na samym
końcu szedł Rafał Trygar. Po tym, jak schudł sześć kilo, na czole
wyskoczyło mu kilka dodatkowych zmarszczek. Podkrążone oczy,
oklapły niczym u boksera nos i poorana bruzdami twarz sprawiały,
że komisarz z całej trójki prezentował się najgorzej. Bronił się
jeszcze barczystą posturą, sugerującą, że lata temu musiał być nie
lada ułomkiem. Nosił spodnie o zbyt krótkich nogawkach, bo tylko
takie znalazł rano obok łóżka. Zatrzymał się na desce rzuconej
na błotnistą ziemię i rozejrzał dookoła. Ekipa budowlana wynajęta
przez sąsiada kończyła robić ogrodzenie, zalewając betonem słupki.
Budowlańcy u sąsiada z prawej strony posesji równali ziemię,
aby móc ułożyć kostkę brukową. Komisarz westchnął, przypominając
sobie czasy, kiedy wieki temu z żoną byli na podobnym etapie
wykańczania domu. Sądzili wówczas, że będą żyli razem, aż śmierć
ich nie rozłączy. Jakże się mylili. Podobnie zresztą jak większość
ludzi mieszkających dookoła, którzy wydali oszczędności życia
albo pobrali kredyty bankowe, aby rozkoszować się wymarzonym
domkiem na przedmieściach. Za kilka lat małżeństwa się rozpadną,
a posesje zostaną sprzedane kolejnym szczęśliwym parom, planującym
świetlaną przyszłość.
– Mieliście być na jedenastą – zaczął prokurator, zwracając się
do policjantów. – Technicy zdążyli już wszystko zabezpieczyć, a wyście
dopiero raczyli się pojawić.
– Był korek – bąknęła Gibała, uśmiechając się. Od kiedy urzędnik-
biurokrata, jakim był Franciszek Dylik, zastąpił Mariana Suskiego,
policjanci nie ukrywali, że nie pałają do nowego prokuratora
sympatią. Wręcz przeciwnie, na każdym kroku dawali mu do
zrozumienia, że go nie akceptują.
Tymon Foltyński i Rafał Trygar stanęli obok ciała denata i rozpoczęli
oględziny.
– Nie życzę sobie takiej niesubordynacji! – napuszył się Dylik,
zwracając się w stronę najstarszego stopniem Trygara. – Jeśli nie mogliście
przybyć na miejsce w umówionym czasie, powinniście mnie o
tym poinformować. Od policjantów, z którymi współpracuję, wymagam
zaangażowania i zachowania zasad ogłady społecznej. Jeśli to się
jeszcze raz powtórzy, pójdę do komendanta i na was naskarżę.
Rafał zmierzył Franciszka marsowym spojrzeniem, po czym
wypowiedział nieśmiertelną sentencję:
– Co mamy?
– Ciało – rzucił Franciszek z ironią w głosie.
– Faktycznie, ciało – dodała Gibała z przekąsem, rozglądając
się po garażu. Przeszła przez otwór prowadzący do wiatrołapu,
a potem dalej do salonu. Kilka dni temu ekipa budowlana zakończyła
kładzenie tynków we wnętrzu budynku. Pozostawało jeszcze
położenie gładzi szpachlowej, gruntowanie, malowanie, panele,
zamontowanie ościeżnic i drzwi, a potem jeszcze dziesiątki innych
rzeczy, aby dom nadawał się do zamieszkania.
Dylik chciał po raz kolejny przywołać funkcjonariuszy do porządku,
na szczęście sytuację uratował Tymon Foltyński.
– Jeśli to był wypadek, to facet miał strasznego pecha. W normalnej
sytuacji wyłącznik różnicowoprądowy powinien odciąć zasilanie.
– Starszy aspirant podszedł do skrzynki z bezpiecznikami
znajdującej się w bocznej ścianie garażu i wskazał na dwa wystające
kable. Funkcjonariusz dochodzeniówki wraz z prokuratorem podeszli
bliżej, aby przyjrzeć się instalacji.
– Jedyna sytuacja, kiedy wyłącznik różnicowoprądowy nie zadziała,
to gdy ktoś złapie jedną ręką za kabel z potencjałem, a drugą
za przewód ochronny nazywany przez niektórych uziemieniem.
Wówczas bezpiecznik nie wykryje spadku natężenia prądu w obwodzie.
To znaczy, że prąd będzie nadal płynął, rażąc człowieka
– tłumaczył Foltyński. Zarówno na Gibale, jak i na Trygarze wywody
funkcjonariusza nie zrobiły żadnego wrażenia. Przywykli do
faktu, że Tymon lubi zabłysnąć w towarzystwie, co bynajmniej nie
umniejszało jego sporej wiedzy.
– A czy w takiej sytuacji nie powinna zadziałać „eska”? – zapytał
Franciszek.
– Nieee – bąknął Tymon. – Musiałoby nastąpić zwarcie, czyli
połączenie przewodów. Wtedy brak rezystancji sprawiłby, że w obwodzie
pojawiłby się nadmiarowy prąd. Człowiek, który złapie za
kable, traktowany jest jak normalne urządzenie elektryczne, które
po prostu obciąża sieć elektryczną.
– Czyli ten mężczyzna zamienił się na chwilę w toster albo mikrofalówkę?
– zapytał policjant dochodzeniówki.
– Można tak powiedzieć – stwierdził Tymon. – Cisną się na
usta dwa pytania. Kto grzebie w instalacji elektrycznej przy włączonym
zasilaniu? I jakim cudem tylko dwa kable nie są wpięte do
skrzynki z bezpiecznikami? Przewód odprowadzający, zwany neutralnym,
jest zamocowany do bezpieczników.
– Czyli wygląda to trochę tak, jakby ktoś celowo chciał, aby
mężczyzna złapał przewody, przy których nie zadziałają bezpieczniki?
– zapytał Dylik.
– Dlatego właśnie was wezwałem – powiedział policjant.
– Zacznijmy może od początku. Jak się nazywa ten jegomość,
który leży na betonie? – zapytał Trygar niskim, przepitym tembrem
głosu.
Franciszek zmierzył wzrokiem komisarza, przyglądając mu
się uważnie. Funkcjonariusz wyglądał tak, jakby przed chwilą wyszedł
z wyżymaczki. I jeszcze te przykrótkie spodnie. Dylik nigdy
nie pozwoliłby sobie, aby przyjść do pracy bez garnituru, nieogolony,
nieuczesany i nieroztaczający wokół zapachu wody kolońskiej.
Zwykle rano, jeszcze przed wyjściem do pracy, brał prysznic, aby
być pewnym, że jego zapach nie odstraszy współpracowników.
Trygar tymczasem sprawiał wrażenie, jakby niewiele robił sobie
z zasad higieny obwiązujących pośród ludzi.
– Nazywa się Grzegorz Rosa. Od dwóch lat był w separacji.
Kupił ten dom jeszcze w czasach, kiedy w jego małżeństwie się
układało. Nie miał dzieci. Zajmował się handlem artykułami spożywczymi
z górnej półki – wymamrotał Dylik. Prokurator znany
był z tego, że miał doskonałą pamięć, czym zresztą dość często się
chwalił. Potrafił po jednokrotnym przeczytaniu jakiegoś tekstu powtórzyć
go bezbłędnie.
– Nie rozwiódł się? – zapytała Marzena Gibała, która wróciła
z obchodu domu. Spoglądała ukradkiem na swoje obłocone szpilki,
zastanawiając się, gdzie w tym całym bałaganie można byłoby
znaleźć trochę wody.
– Nie. Choć od pół roku miał kobietę. Chciał się rozwieść
i wprowadzić do domu już z nową wybranką serca – ciągnął Dylik.
– Trzeba będzie przesłuchać zarówno byłą żonę Rosy, jak i tę nową
kobietę. No i trzeba porozmawiać z sąsiadami, może coś widzieli –
dodał prokurator.
– Nie sądzicie, że cała ta sytuacja jest dosyć dziwna? – zapytał
Rafał.
– Bez analizy techników niewiele będziemy mogli powiedzieć.
Wygląda to tak, jakby mężczyzna był na tyle nierozważny, że po
prostu nie zachował zasad bezpieczeństwa – ciągnął Foltyński.
W pewnym momencie do czwórki policjantów i prokuratora
podeszła jakaś kobieta. Ubrana była w czarne legginsy i bluzkę.
Trzymała na rękach dziecko, które mogło mieć nie więcej niż
dziesięć miesięcy.
– Co się stało? – zapytała, zaglądając z oddali do garażu.
– Co pani tu robi? – odpowiedział policjant dochodzeniówki,
wychodząc naprzeciw kobiety. – To nie są widoki dla dzieci.
– To ja do was dzwoniłam. Smród spalonego ciała taki, że aż
mnie z domu wydarło – stwierdziła.
Policjanci i prokurator wyszli do kobiety przed garaż, chcąc
zadać jej kilka pytań.
– Pani mieszka tu obok? – zapytał Dylik.
Kobiecina zmierzyła wzrokiem mężczyznę w garniturze, po
czym odpowiedziała:
– Jeszcze nie. Mąż wykańcza dom. Chcemy się wprowadzić
za miesiąc. Ale teraz to już sama nie wiem. Będę miała koszmary,
że sąsiad obok zmarł.
– Znała pani Grzegorza Rosę? – zapytała Marzena. Zastanawiała
się przez chwilę, jakby to było mieć swoje dziecko. Zdawała
sobie sprawę, że zegar biologiczny na nią nie zaczeka. Miała jeszcze
maksymalnie pięć lat, aby znaleźć jakiegoś byka rozpłodowego,
który wstrzeli w nią odpowiednio wysoki gatunkowo materiał
genetyczny. Najgorszy w tym wszystkim był fakt, że Gibała
zupełnie nie czuła powołania, aby z dnia na dzień zamienić się
w przykładną matkę Polkę.
– Widzieliśmy się kilka razy przy okazji budowy domu.
Człowiek chce dobrze żyć z sąsiadami – rzuciła kobieta.
– Czy Rosa majstrował coś w instalacji elektrycznej? – dopytywał
Foltyński.
– Tak, siedział dość często w domu. Dużo rzeczy robił sam –
powiedziała kobieta. – Czy on został rażony prądem? – zapytała.
– Najprawdopodobniej – urwał Dylik. – Czy developer nie
wykonywał wszystkich prac związanych z instalacją elektryczną?
– Niby wykonywał, chociaż trzeba było sobie samemu dopilnować
umowy z elektrownią. Przychodzili panowie i podpinali
mierniki, robili jakieś kable.
– Czyli po wizycie panów z elektrowni należało wykonywać
jeszcze jakieś prace elektryczne, samemu podpinać przewody? –
zapytał Franciszek.
– No tak. Mój mąż narzekał na tych z elektrowni, że założyli
mierniki, a nie popodpinali kabli. Musieliśmy elektryka prosić, żeby
podpiął – tłumaczyła kobieta. Dziecko na jej ręce zaczęło się niecierpliwić.
Wierzgało i kopało, próbując dobrać się do piersi kobiety.
– Czy możliwe, że pan Grzegorz Rosa sam podpinał instalację?
– zapytał Tymon.
– Możliwe. Jak już mówiłam, dużo rzeczy robił w domu sam.
Choć miał też ekipę do prac wykończeniowych – dodała kobieta. –
Przepraszam, ale muszę iść nakarmić dziecko.
– Dziękujemy – powiedział Dylik. Przygryzł paznokieć, zastanawiając
się, czy będzie w tej sprawie cokolwiek do roboty dla policji
kryminalnej. Być może skończy się na zwykłym dochodzeniu
w sprawie nieszczęśliwego wypadku.
– Dziękuję, panowie. Chciałbym, abyście uczestniczyli w spotkaniu
z lekarzem medycyny sądowej, który wykona sekcję zwłok.
Jeśli okaże się, że to wypadek, nie będę was w tej sprawie więcej
kłopotał.
– Jasne – bąknęła Marzena. – Będziemy.
Policjanci wrócili do służbowego samochodu. Trygar zwrócił
się w stronę Gibały, upewniwszy się wcześniej, że Franciszek Dylik
niczego nie usłyszy.
– Widzę, że nowy prokurator nie zasłużył na twój szacunek.
Sądzisz, że emerytowany tata-komendant uratuje cię, jak ten biurokrata
dobierze ci się do tyłka?
– Chciałby się dobrać do mojego tyłka – zażartowała Gibała.
– Ty też go olewasz. Widziałam, jak podchodzisz do tego urzędasa.
– Ja już nie mam nic do stracenia – bąknął Rafał. – W najgorszym
wypadku czeka mnie emerytura. – Uśmiechnął się, patrząc
przez okno samochodowe na domki jednorodzinne ułożone w szeregu.
Foltyński nacisnął pedał gazu i samochód ruszył do centrum
Warszawy.

Książka dostępna w naszej księgarni.