Do poczytania: Wojciech Kulawski, Patostreamerzy
R o z d z i a ł 1
Marian Suski stał niecałe trzy metry od zwłok, próbując z mizernym
skutkiem ignorować świdrujący nozdrza fetor zwęglonego
ciała. Straż pożarna zwijała ekwipunek i zabezpieczała teren, aby
do pracy mogli wkroczyć lekarze medycyny sądowej i technicy kryminalistyki.
Obok prokuratora stało troje policjantów. Rozglądali
się z uwagą, aby nie umknął im żaden szczegół, który mógłby się
przydać w śledztwie.
Znajdowali się w spalonej murowanej stodole. Pożar pochłonął
cały dach oraz lewe skrzydło, w którym składowano siano i meble
ogrodowe. Pośrodku pomieszczenia stały solidne, metalowe regały
przytwierdzone do ściany. Na jednym z nich wisiały zwłoki spalonego
mężczyzny. Jego wyciągnięte nad głową ręce zostały przymocowane
za pomocą drutu do stalowej konstrukcji. Funkcjonariusze
widzieli w życiu niejedno, ale obraz, który mieli przed oczami, wprawił
ich w osłupienie. Przez resztki stopionych ubrań prześwitywało
zwęglone ciało, a raczej coś, co przypominało gęstą, krwawą breję. Na
głowie nie było włosów, a na spalonej twarzy dało się dostrzec jedynie
fragmenty oczu i ust. Poczerniałe zęby zagryzione na języku wraz
z dziąsłami zbiły się w bezkształtną masę. Klatka piersiowa ucierpiała
najbardziej, spalona skóra odsłoniła mięśnie, kości oraz narządy
wewnętrzne. Pod denatem utworzyła się kałuża galaretowatej papki
będąca pozostałością po krwi, osoczu i topiącej się tkance miękkiej.
– Widzieliście kiedyś coś takiego? – zapytał Tymon Foltyński.
Mimo że w jakimś stopniu zdążył już przywyknąć do widoku zmasakrowanych
ciał, to dziś musiał się powstrzymywać, aby odruchowo
nie zrobić kroku w tył.
– Co mu się stało? Spalone zwłoki zwykle wyglądają inaczej –
zauważyła Marzena Gibała. Córka byłego komendanta policji, która
choć dostała się do wydziału kryminalnego za sprawą protekcji, to
przez lata służby zyskała sobie wśród kolegów szacunek i uznanie.
Była tajną bronią stołecznej policji, dzięki swojemu wdziękowi i powabowi
mogła w toku śledztwa rozpracować niejednego mężczyznę.
Dziś miała na sobie niebieskie spodnie i białą podkoszulkę z napisem:
„Tato, co jak co, ale dzieci to ci się udały”.
I tylko komisarz Rafał Trygar – z miną, która nie zdradzała
żadnych emocji – wyglądał jak zawsze. Może z wyjątkiem tego, że
nie golił się od kilku dni i nie zamaskował odoru alkoholu intensywnym
zapachem wody kolońskiej.
Prokurator ostrożnie zbliżył się do zwłok, uważając, aby nie
poplamić sobie nowych butów. Z przytkniętym do ust rękawem białej
koszuli przyglądał się spalonej tkance, fragmentom skóry i ubrań
i resztce oka, która nie zdążyła wypłynąć z oczodołu.
– To przez drewno składowane na regałach. Temperatura spalania
była dużo wyższa niż zazwyczaj w pożarach – wyjaśnił prokurator.
– Brakuje mu górnej trójki.
Suski jeszcze przez kilkanaście sekund przyglądał się w milczeniu
wiszącemu ciału. Po strzępach ocalałej odzieży można było
wywnioskować, że mężczyzna miał na sobie niebieskie ogrodniczki,
noszone często przez pracowników sezonowych na wsi.
– Ktoś odciął mu nogi. Cholera, to dziwne, bo facet miał protezy.
– Prokurator dostrzegł pod zwłokami elementy protez, które
nie uległy spaleniu. Po butach nie zostało ani śladu. – Kto go tak
urządził?
– Budowa protez wskazuje, że były przymocowane do kolan,
a nogi obcięto wyżej – powiedział Trygar, unosząc skrawek materiału
zwisający na wysokości kolan.
– Zostaw – zganił go prokurator.
– Spójrzcie, cięcie zostało zrobione jakimś metalowym narzędziem.
Pewnie jednym z tych tutaj – dodał komisarz, wskazując na
podtopione narzędzia ciesielskie.
– Po jaką cholerę ktoś uciął mu nogi, skoro facet nosił protezy?
– zdziwił się Foltyński.
– Żeby cierpiał. Ktoś chciał sprawić mu ból. Poza tym odpięcie
protez nie byłoby równie spektakularne, jak ucięcie nóg – stwierdził
Suski.
– Czegoś tu nie rozumiem – mruknął Foltyński, kręcąc nosem. –
Część prawej protezy nadal tkwi w odciętej nodze, natomiast lewa
leży osobno. Ktoś amputował samo kolano?
– Niczego nie ruszajcie – rozkazał Suski. – Może technicy do
czegoś dojdą.
Lekarz medycyny sądowej oraz pracownicy laboratorium kryminalistycznego
rozkładali narzędzia, aby zabezpieczyć zwłoki i zebrać
mikroślady. Jeden z techników, który dobrze znał prokuratora,
spojrzał na niego wymownie.
– Niczego nie dotykam i jak widzisz, unoszę się w powietrzu –
rzucił Suski z przekąsem.
– Twoi policjanci również? – bąknął technik. – Podłoga wygląda,
jakby przebiegło po niej stado słoni.
– Chodźmy stąd i tak niczego więcej nie wymyślimy. – Prokurator
niespiesznym krokiem wyszedł ze stodoły, a zaraz za nim
funkcjonariusze. Znajdowali się na kilkunastoarowej posiadłości
we wsi Truskaw, położonej na terenie Kampinoskiego Parku Narodowego.
Wszędzie wokół rozciągały się lasy, które w połowie maja
zaczynały wdziewać zielone liście. Z posesji wychodziła tylko jedna
szutrowa droga, która po niespełna kilometrze zmieniała się w asfaltową
ulicę, aby ostatecznie połączyć się z szosą prowadzącą do
centrum wsi, o ile można było w ten sposób nazwać przystanek autobusowy
i pomnik.
– Nie wiem, czy zdążyliście zauważyć, ale ten mężczyzna był
torturowany. Miał nacięcia na przedramieniu – zaczął Suski.
– Sekcja prawdę nam powie – rzuciła Marzena Gibała starym,
wyświechtanym sloganem. – Niezłe zadupie – skwitowała, rozejrzawszy
się dookoła. Obok stodoły stał drewniany dom, zbudowany
z belek. Tylko dach miał wyłożony blachą.
– Że też ludzie żyją w takich chatach – powiedział Foltyński,
zadowolony, że nie musi dłużej wdychać zapachu spalonego ciała. –
Szczeliny w belkach są tak szerokie, że palec można włożyć.
– Ale okna są nowe – bąknął Trygar. – Może w środku jest
przytulnie.
– Co to za facet? – zapytał Suski.
Tymon Foltyński, przygotowany na pytanie prokuratora, wyciągnął
telefon komórkowy i zaczął czytać na głos wszystko, czego
dowiedział się od policjantów z dochodzeniówki.
– Stefan Konieczny, lat pięćdziesiąt siedem, rozwodnik. Od
trzynastu lat mieszkał tu sam. Nie miał nawet kota czy psa.
– Czym się zajmował?
– Pracował w tartaku w Zaborówku, to jakieś dwadzieścia minut
drogi stąd. Dojeżdżał zapewne tym gratem. – Foltyński wskazał
na starego volkswagena passata stojącego obok domu, na podjeździe.
– Dodatkowo robił meble ogrodowe, które sprzedawał na bazarze
w Warszawie.
– Jacyś sąsiedzi?
– Najbliższy dom jest dwa kilometry stąd, zresztą to właśnie
sąsiad zauważył dym i zawiadomił straż pożarną. Okoliczni mieszkańcy
są przeczuleni na punkcie ognia. A że to park narodowy,
służby działają sprawnie.
– Trzeba będzie przesłuchać sąsiada. Wiadomo coś o protezach
stóp?
– Tak – odchrząknął Foltyński. – Konieczny pięć lat temu miał
wypadek. Przejechał po nim pociąg towarowy i uciął mu nogi poniżej
kolan.
– Jak to się stało? – wtrąciła się Gibała. – Był pijany?
– Nie mam tego w aktach.
– To co tam jeszcze masz?
– Kilka mandatów za przekroczenie prędkości i wyrok w zawieszeniu
z artykułu dwieście siedem paragraf pierwszy kodeksu
karnego – wyrecytował Foltyński.
– Przemoc w rodzinie. – Zagwizdała, przyglądając się bocianowi
lecącemu nad drzewami. Uwielbiała takie miejsca, w których
zamiast patrzeć na brzydotę miasta mogła podziwiać harmonię
przyrody, ale nie wyobrażała sobie, by mogła tu kiedykolwiek zamieszkać.
Każdego dnia bałaby się, że spotka jakieś dzikie zwierzę.
Poza tym co to za życie, jeśli nie można wybrać się na małe zakupy
do sklepu odzieżowego w centrum handlowym, aby sprawdzić, czy
nie przyszła czasem nowa kolekcja koszulek ze śmiesznymi napisami.
– Czy to był powód rozwodu?
– Tak. Jego była żona wniosła oskarżenie o znęcanie się nad
rodziną. Potem wystąpiła o rozwód, ale to było piętnaście lat temu.
Konieczny miał syna, teraz to dwudziestopięciolatek, student psychologii
na Uniwersytecie Warszawskim. Nic więcej nie mam. – Urwał.
– Może poza faktem, że jego była żona zmarła dwa lata temu.
Rak jelita grubego.
– Trzeba będzie porozmawiać z synem zmarłego. Przemoc
w rodzinie może być jakimś punktem zaczepienia, choć zemsta
po piętnastu latach wydaje się mało prawdopodobnym motywem
zbrodni – zauważył Suski.
– Oprawca musi być niezłym zwyrodnialcem, skoro go tak
urządził – stwierdził Trygar.
– Nie zrobił tego bez powodu, zadał sobie zbyt wiele trudu.
Musimy sprawdzić wszystkie ślady. Może ten Konieczny miał jakieś
długi albo ktoś go bardzo nie lubił – mówił Suski, zmierzając
w stronę domu, w którym mieszkał denat. Nie chciał zatrzeć ewentualnych
mikrośladów, więc do wnętrza zajrzał przez okno. Ujrzał
jedno duże pomieszczenie. Zostało urządzone bardzo skromnie,
wręcz ascetyczne, wyglądało na to, że znaczną część mebli gospodarz
zrobił własnoręcznie. – Dzielimy się robotą. Tymon z Rafałem
przesłuchają sąsiada, my z Marzeną pogadamy z synem zmarłego.
Książka dostępna w naszej księgarni.
R o z d z i a ł 2
Rafał Trygar wysiadł ze służbowego pojazdu, odchrząknął, po czym
splunął na trawę krwawą śliną.
– Mam się bać? – zapytał starszy aspirant Foltyński, który przyglądał
się plwocinom z obrzydzeniem. – O ile wiem, to objawy gruźlicy.
– Daj spokój, czasem krwawią mi dziąsła – bąknął Trygar. –
Pewnie to początki parodontozy. W moim wieku nie ma się czemu
dziwić.
– Rafał, wiesz, że nie lubię owijać w bawełnę… – wymamrotał
Foltyński, gładząc się po karku.
– Mów, nie krępuj się.
– Śmierdzisz.
Komisarz wzruszył ramionami. Spojrzał w kierunku domu
stojącego na skraju lasu. Został zbudowany z grubych, impregnowanych
belek i pokryty zmurszałą dachówką, na której glony i grzyby
urządziły sobie ucztę. Płot wokół posesji był stary i zniszczony.
Ogród wyglądał na zaniedbany. I choć trawa nie zdążyła się jeszcze
rozpanoszyć, to krzewy owocowe rosnące wokół niewielkiej szopy
aż prosiły się o przycięcie.
– Nie lubię takich miejsc – bąknął Foltyński.
– Zrób sobie szybką statystykę. Ile podobnych domostw odwiedzisz,
zanim trafisz na ładne i schludne podwórko? – zapytał
Trygar z szyderstwem w głosie.
Foltyński nie musiał nic mówić, odpowiedź była oczywista.
– To jak? Umyjesz się?
Trygar skinął głową, dając koledze do zrozumienia, że w drodze
wyjątku jest skłonny spełnić jego prośbę.
– Próbuję przestać pić. Dlatego zrezygnowałem z tej ostrej
wody kolońskiej. To, co czujesz, to naturalny zapach mężczyzny.
Starszy aspirant potrząsnął głową, nie był pewny, czy aby się
nie przesłyszał.
– Coś się stało?
– Nie, a co? – Komisarz ruszył wąską ścieżką ułożoną z płyt
chodnikowych wprost do drzwi domu.
– Nic. Po prostu prędzej uwierzyłbym w diabła niż w to, że
przestaniesz pić.
– No to może pora uwierzyć w diabła – podsumował komisarz.
Zatrzymał się przed drzwiami wejściowymi. Zanim zapukał,
zamknął oczy i wyobraził sobie wnętrze: butelki i puszki po alkoholu,
szmaty, papiery, różnego rodzaju śmieci walające się po kątach
i przyprawiający o mdłości odór, którego tak bardzo nienawidził.
W progu stanął mężczyzna koło sześćdziesiątki, z kilkudniowym
zarostem na policzkach i długimi, posklejanymi włosami.
Miał na sobie przetarte jeansy i biały podkoszulek, pod którym odznaczał
się wydatny brzuch. W oczy rzucały się mocno krzywe nogi,
niczym u kowboja z hollywoodzkich produkcji.
– W czym mogę pomóc? – spytał uprzejmie.
– Chcieliśmy porozmawiać o pańskim sąsiedzie, Stefanie Koniecznym.
Zgłosił pan, że się u niego pali – zaczął Trygar.
– Zgadza się – potwierdził, przecierając usta ręką. – Co u niego?
Wszystko w porządku?
– Niestety nie – zaprzeczył Foltyński. – Czy możemy wejść?
– Proszę i przepraszam za bałagan. – Zaprosił policjantów do
wnętrza. Komisarz był co najmniej zaskoczony, gdy ujrzał względny
porządek. Owszem, może ścianom przydałoby się malowanie albo
przynajmniej czyszczenie, niemniej to miejsce nic a nic nie przypominało
meliny.
– Proszę do kuchni, zaparzę kawy. Jestem Leopold Tyrman.
– Jak ten pisarz? – zdziwił się Foltyński.
– Tamten nazywał się Tyrmand, ja jestem Tyrman, bez „d”. Ale
przyzwyczaiłem się do takich reakcji, ludzie często pytają mnie, czy
jestem spokrewniony z tym niezwykłym człowiekiem, który, notabene,
spopularyzował w Polsce jazz.
– Słucha pan jazzu?
– O tak, kocham jazz. To co ze Stefanem? Przyjaźniliśmy
się. W końcu nie każdy mieszka w Kampinoskim Parku Narodowym.
– Zaśmiał się, prezentując niespodziewanie ładny uśmiech.
Leopold Tyrman był człowiekiem pełnym sprzeczności. Zaniedbał
ogród, ale wnętrze domu utrzymywał w czystości. Nie troszczył się
o wygląd zewnętrzny, ale zainwestował w naturalnie wyglądającą
sztuczną szczękę. Wypowiadał się elokwentnie, choć na pierwszy
rzut oka nie przypominał intelektualisty.
– Proszę usiąść, przynosimy smutne wieści – zaczął Trygar.
Mężczyzna przysunął krzesło i posłusznie wykonał polecenie.
– Coś się stało Stefanowi, tak? – zapytał z drżeniem w głosie.
– Pana sąsiad nie żyje – odpowiedział Trygar.
Oddech Tyrmana przyspieszył, wyglądał, jakby miał za chwilę
zemdleć.
– Zginął w pożarze?
– Tego jeszcze nie wiemy. Obawiamy się jednak, że to nie był
wypadek – tłumaczył Foltyński.
– Morderstwo? – Tyrman szeroko otworzył oczy.
– Proszę nam opowiedzieć, jaki był Stefan Konieczny. Dobrze
pan go znał?
Mężczyzna westchnął, rozejrzał się po pokoju nerwowo, po
czym zaczął opowiadać:
– Byliśmy sąsiadami od trzynastu lat. Nie odwiedzaliśmy się
zbyt często, ponieważ obaj jesteśmy, czy raczej ja jestem, a Stefan
był samotnikiem. Czasami zapraszaliśmy się na grilla, wówczas
wypijaliśmy jakąś flaszeczkę. Stefan, podobnie jak ja, jest… to znaczy
był rozwodnikiem. Miał awersję do kobiet i do życia w systemie,
zresztą tak jak ja, dlatego dobrze się rozumieliśmy.
– Awersję do kobiet i systemu? – sparafrazował Trygar.
Tyrman westchnął.
– W pewnym momencie życia człowiek dochodzi do wniosku,
że kobiety nie są mu do niczego potrzebne. Lepiej być samemu, aby
nikogo nie krzywdzić i nie zostać skrzywdzonym – wyjaśnił. – Nigdy
nie byliśmy porządnymi facetami. Mamy swoje grzechy na sumieniu.
– Konieczny miał jakichś wrogów? Kto mógł chcieć jego śmierci?
– Nie wiem. – Wstał i wyciągnął z szafki trzy lekko zabrudzone
szklanki, przetarł je ręką, po czym wsypał do nich po dwie łyżeczki
kawy. Zalał je wrzątkiem z elektrycznego czajnika i postawił na
stole. – Jak już mówiłem, staraliśmy się trzymać na uboczu tego całego
systemu społecznego. Mieliśmy go serdecznie dość. Niektórzy
uznali nas za wykolejeńców, ale nam to pasowało.
– A może przypomina pan sobie coś niepokojącego? Może
w ostatnim czasie wydarzyło się coś u sąsiada? Może ktoś go odwiedził?
Tyrman przetarł ręką po brodzie, przygładził długie, brudne
włosy i odchrząknął.
– Powtarzam: jestem samotnikiem, Stefan też nim był. Nie
wiem, czy kogoś odwiedzał, z tego, co mówił, z nikim nie utrzymywał
kontaktu, a tym bardziej nikt do niego nie przyjeżdżał. Ale jak
było naprawdę, nie wiem.
– Konieczny nosił protezy. W jaki sposób stracił nogi? – zapytał
Foltyński, przyglądając się pokaźnemu zapasowi leków w wiklinowym
koszyku, który stał na półce.
– Smutna historia. Wypił, jak to się mówi, o kieliszek za dużo,
upierał się, że da radę wrócić do domu, ale niestety nie zdołał. Zasnął
na torach. Pociąg przejechał mu po nogach. To cud, że Konieczny
w ogóle przeżył – wyjaśnił Tyrman, po czym zorientował się, że
strzelił gafę.
– Kiedy to było?
– Jakieś pięć lat temu. Rehabilitacja trwała bardzo długo.
– Czy Konieczny miał problem z alkoholem?
– Bo ja wiem, czy „problem” to adekwatne słowo. – Tyrman
przekrzywił głowę. – Trochę pił, jak każdy.
– Kiedy widział go pan po raz ostatni? – zapytał Foltyński,
podnosząc do góry szklankę z kawą. Obawiał się, czy jego żołądek
wyjdzie zwycięsko z batalii z zastępami bakterii zalegających na
szkle. Widząc jednak, że Trygar pije kawę dużymi łykami, postanowił
zaryzykować. O dziwo, smakowała całkiem znośnie.
– Jakieś dwa tygodnie temu. Stefan zaprosił mnie na pierwszego
wiosennego grilla. Zjedliśmy kiełbasę i wypiliśmy połówkę – odpowiedział
Tyrman.
– Pół litra wódki? – chciał doprecyzować Trygar. Przyglądał
się karmnikowi dla ptaków, zrobionemu najprawdopodobniej przez
gospodarza. Wyglądało na to, że Tyrman również miał smykałkę do
pracy z drewnem.
– Owszem.
– A jak wrócił pan do domu, autem? – zaskoczył go Foltyński.
Tyrman zamilkł na moment, szukając najlepszego wyjścia
z sytuacji. Zdecydował, że małe kłamstewko nie zaszkodzi sprawie.
Wypił łyk kawy, po czym bardzo powoli odstawił szklankę
na stół.
– No… to znaczy… jechałem rowerem. Przecież to leśna droga,
nie stanowiłem żadnego zagrożenia, no chyba że dla zwierząt. – Roześmiał
się.
– Rozumiem – odchrząknął komisarz. Zastanawiał się, gdzie
mógłby splunąć. Ostatecznie przełknął ślinę i spojrzał wymownie
na gospodarza. – Czy to pańskie rękodzieła?
– Tak. Handluję drewnem wycinanym w parku. Dostarczam je
do tartaku, w którym pracował Stefan. Zresztą on również kupował
drewno i robił meble ogrodowe. Dorabiał sobie do skromnej pensji.
– Tyrman zakrył rękoma twarz i zaczął szlochać. – Czy on… czy
Stefan zginął w płomieniach?
– Nie wiemy jeszcze, co było bezpośrednią przyczyną zgonu.
Musimy poczekać na sekcję zwłok i oględziny miejsca zbrodni – poinformował
Foltyński.
Trygar dopił kawę i szykował się do wyjścia.
– Jeszcze jedna kwestia. – Komisarz wbił wzrok w Tyrmana.
Foltyński nie mógł się nadziwić, że stary numer z ostatnim pytaniem
rzucanym przed wyjściem często przynosił oczekiwane rezultaty.
Mechanizm był bardzo prosty. Osoba przepytywana przez
policję miała nabrać przekonania, że przesłuchanie się skończyło,
więc można się rozluźnić. Nie trzeba już rozmyślać nad odpowiedzią
i starannie dobierać każdego słowa. Ten moment chciał wykorzystać
Trygar.
– Dlaczego nie udał się pan z pomocą Koniecznemu. Zawiadomił
pan straż, co oczywiście było najlepszym posunięciem, ale Konieczny
był pana przyjacielem, nie miał pan naturalnego odruchu,
aby go ratować?
Oczy Tyrmana zrobiły się większe, a oddech przyspieszył.
Mężczyzna z trudem wstał i sięgnął do wiklinowego koszyka. Wyjął
aerozol, zdjął pokrywę, złapał ustnik i wciągnął porcję leku.
– Cierpię na astmę – wymamrotał. – Nasila się w sytuacjach
stresowych.
– Proszę odpowiedzieć na moje pytanie – nalegał Trygar.
– Zginął przeze mnie – zajęczał Tyrman. – Gdybym nie był pijany,
być może zdołałbym mu pomóc.
– Był pan pijany? – zdziwił się Foltyński. Przygniótł butem
mrówkę biegnącą po podłodze.
– Tak. Ledwie trzymałem się na nogach. Zdołałem tylko zadzwonić
po straż.
– Rozumiem. – Trygar potaknął. – I choć był pan pijany, to
jakimś cudem zauważył pan dym?
– No tak. Jesteśmy tu bardzo wyczuleni na pożary.
– Na razie panu dziękujemy. Pewnie jeszcze będziemy się kontaktować.
– Komisarz klasnął w dłonie.
– Oczywiście, jestem do dyspozycji – zapewnił Tyrman, po
czym, nie żegnając się z policjantami, udał się do salonu i rzucił na
łóżko. Przykrył się kocem i zaczął szlochać.
Funkcjonariusze wyszli na zewnątrz. Trygar okrążył dom, aby
sprawdzić, w którą stronę wychodzą okna.
– Co myślisz? – zapytał Foltyński.
– Stań w takim miejscu, abyś mógł dać mi sygnał, że Tyrman
idzie.
– Co zamierzasz?
Trygar zbył milczeniem pytanie młodszego kolegi, podszedł
do drzwi drewnianej szopy i pociągnął za kłódkę. Z satysfakcją spostrzegł,
że ta ledwie trzyma się na skoblu przytwierdzonym do ściany.
Rozejrzał się raz jeszcze, głośno odchrząknął, po czym szarpnął
za kłódkę.
– Co robisz? Chcesz mieć problemy? – powiedział ściszonym
głosem starszy aspirant, upewniając się, że drzwi do domu nadal są
zamknięte.
– Żadne z okien nie wychodzi w stronę szopy. Gdyby pojawił
się gospodarz, zacznij gwizdać – polecił Trygar, po czym uchylił
drewniane skrzydło i wślizgnął się do wnętrza.
Tak jak przypuszczał, ujrzał różnego rodzaju narzędzia do
obróbki drewna – nie tylko piły czy heble, lecz także wiertarki,
wkrętarki i cyrkularki. Prowadzony nosem doświadczonego psa
śledczego otworzył kilka szafek stojących przy ścianie i przyglądał
się schowanym w nich narzędziom. Jego uwagę przykuło
urządzenie wielofunkcyjne z kompletem tarcz do cięcia i szlifowania.
Jedna z nich była ubrudzona jakąś brunatną substancją.
Ostrożnie wyjął tarczę z szafki i przyglądał jej się przez chwilę,
cały czas nasłuchując, czy Foltyński nie zaczyna gwizdać. Wyciągnął
z kieszeni foliowy woreczek, wziął śrubokręt leżący na stole
i ostrożnie zeskrobał płatek zaschniętej substancji, po czym z powrotem
schował tarczę do szafki, zabrał kłódkę i wyszedł z szopy.
Zamknął drzwi, przymocował skobel do ściany i upewnił się, że
wszystko wygląda jak wcześniej.
– Czego tam szukałeś?
– Miałem nosa. – Trygar pokazał zawartość woreczka.
– Krew? – Foltyński wybałuszył oczy z ekscytacji.
– Tak sądzę. Sprawdzimy tylko czyja – rzucił, po czym ruszył
w kierunku furtki.
– Można ustalić, ile dni ma ta krew?
– W takim stanie tylko w przybliżeniu.
Wrócili do służbowego pojazdu i ruszyli w kierunku Warszawy.
– Ten facet coś ukrywa – wymamrotał komisarz.
– Dziwnie się zachowywał. Sądzisz, że mógł zabić sąsiada?
– Przecież wiesz, że sprawcami zabójstw najczęściej bywają sąsiedzi
albo rodziny ofiar. Musimy wziąć pod lupę pana Tyrmana,
bez „d” na końcu.
– Gdzie znalazłeś krew?
– Na tarczy tnącej mocowanej do ręcznego urządzenia wielofunkcyjnego.
Foltyński od razu powiązał fakty.
– Myślisz, że facet byłby zdolny obciąć nogi Koniecznemu?
– Możliwe. Obstawiam następujący scenariusz. Nasi dwaj przyjaciele
samotnicy, wypili za dużo i się pokłócili. Tyrman zabił Koniecznego.
Chcąc zmylić śledczych, zdecydował się na mistyfikację
z torturami. Podpalił dom sąsiada, aby zatrzeć ślady. Potem wezwał
straż pożarną i się upił, żeby mieć alibi.
– Brzmi rozsądnie – przyznał Foltyński.
– Bardzo rozsądnie – poprawił go Trygar, dociskając pedał
gazu.
Książka dostępna w naszej księgarni.