Daniel Bachrach, Zdradliwa rękawiczka

Tekst pochodzi z tomu Za kulisami kabaretu (KPW 78).

Już w poprzednich moich opowieściach wspomniałem, że przy wykryciu zbrodni, najdrobniejszy szczegół odegrać może bardzo dużą rolę, o ile oczywiście prowadzący dochodzenie potrafi to wykorzystać. Na sto wypadków przynajmniej w dziewięćdziesięciu przestępca pozostawia na miejscu zbrodni swoją „kartę wizytową” (cokolwiek, co w następstwie przyczynia się do jego zdemaskowania). Przypisać to w pierwszym rzędzie należy zdenerwowaniu, w jakim oczywiście przestępca w czasie popełnienia zbrodni się znajduje. Przystępuję obecnie do opisania wypadku, jaki miał miejsce w 1923 roku w pobliżu Nowogródka. W owym czasie znajdowałem się w delegacji w okręgu nowogródzkim, celem zorganizowania tam ekspozytur śledczych. Pewnego dnia zawiadomiony zostałem przez posterunek policji w Zdzienciole, że w polu znalezione zostały zwłoki młodej, przyzwoicie ubranej kobiety. Wraz z dwoma wywiadowcami natychmiast wyruszyłem samochodem na miejsce zbrodni. Razem z nami udał się doktor policyjny. Już z daleka zauważyliśmy tłumy ludzi, dla których w ich monotonnym życiu wypadek zbrodni był pewnego rodzaju sensacją. W zaroślach w pobliżu szosy leżały zwłoki zamordowanej, przykryte paltem. Obok stał policjant, nie dopuszczając gromadzących się. Przybyły z nami doktor natychmiast zajął się stwierdzeniem przyczyny śmierci.
– Nieboszczka została zaduszona, lecz przed śmiercią została zgwałcona – odezwał się po bliższych oględzinach zwłok.
Przyjrzałem się bliżej zamordowanej. Była to dziewczyna, lat około dwudziestu. Mimo przedśmiertnego bólu i zniekształcenia, widoczne były na jej twarzy ślady piękności. Zbyteczne było orzeczenie doktora, że dokonano na niej gwałtu, gdyż podarta bielizna dolna oraz pozycja, w jakiej nieboszczka leżała, świadczyły o tym niezbicie. Ofiara bestialskiego mordu usiłowała się bronić i wzywać pomocy, gdyż widoczne były na jej rękach i twarzy ślady zadrapań oraz knebel w ustach. Obok zmarłej leżała torebka, w której znajdowało się parę marek, kilka drobiazgów toaletowych oraz legitymacja na nazwisko Karolina Sokołowska, nauczycielka w szkole ludowej w Zdzienciole. Co do identyczności jej nie było żadnych wątpliwości, poznana została bowiem przez znajdujących się w tłumie mieszkańców Zdzienciola. Jak wynikało z ekspertyzy lekarskiej, zwłoki leżały zaroślach całą noc i nieboszczka, według wszelkiego prawdopodobieństwa, zamordowana została poprzedniego wieczoru około godziny ósmej.
Sprowadzoną furmanką odesłałem zwłoki tragicznie zmarłej do Zdziencioła, sam zaś z jednym z wywiadowców, zająłem się przeszukiwaniem terenu, gdzie zbrodnia została dokonana. Nagle zauważyłem coś białego w zaroślach. Podszedłem bliżej i nachyliwszy się, podniosłem z ziemi białą, zabrudzoną bawełnianą rękawiczkę. Nie miałem pewności, czy znaleziona przeze mnie rękawiczka należy do mordercy, niewykluczone bowiem było, że zgubił ją ktoś z przechodzących. Rozpocząłem więc dalsze poszukiwania. Przede wszystkim starałem się odszukać ślady męskich stóp. Pełzając po ziemi, dostrzegłem w pobliżu miejsca zbrodni odcisk kół od roweru. Oczywiście zrobiłem z nich natychmiast odbitkę z gipsu. Mimo skrupulatnych poszukiwań nie udało mi się nic więcej odnaleźć, toteż po zakończeniu poszukiwań, pojechałem do Zdziencioła, dokąd odtransportowane zostały zwłoki.
Z przeprowadzonego na miejscu dochodzenia okazało się, że zamordowana Sokołowska od czterech miesięcy była nauczycielką w tamtejszej szkole. Rodzina jej zamieszkiwała w Rzeszowie i w Zdzienciole zajmowała ona pokoik przy szkole. Kierownik w szkole, jak i wszyscy, którzy bliżej się z nią stykali, wydali o niej jak najlepszą opinię. Według ich słów była to dziewczyna bardzo solidna i pracowita. Ustaliłem również, że nie utrzymywała ona z żadnym mężczyzną w miasteczku bliższych stosunków. Dokonana sekcja zwłok stwierdziła, że przy zgwałceniu pozbawiona ona została dziewictwa. Porozumiałem się telefonicznie z komendantem okręgowym i dwie godziny później do Zdzienciola przyjechał prokurator z Nowogródka oraz sędzia śledczy. Zdałem im relację, wspominając oczywiście o znalezionej przeze mnie rękawiczce, i o śladach kół od roweru.
– Mam nadzieję, panie komisarzu, że uda się panu odnaleźć sprawcę tego bestialskiego mordu – odezwał się prokurator. – Byłoby to okropne, gdyby śmierć nieszczęśliwej dziewczyny nie została pomszczona i sprawca nie poniósł zasłużonej kary.
– Uczynię, co będzie w mojej mocy, panie prokuratorze. Przyznam szczerze, że będę miał ciężki orzech do zgryzienia. Nieszczęśliwa dziewczyna padła ofiarą przygodnego sprawcy i mam wrażenie, że nie będzie zbyt łatwe odnalezienie go, i tylko szczęśliwy przypadek może się przyczynić do jego ujęcia.
– Przypadek, przypadkiem – odezwał się sędzia śledczy, ale przy pańskim długoletnim doświadczeniu i praktyce, z pewnością uda się odnaleźć jakieś ślady.
– My nie mamy tu na razie nic więcej do roboty i jedziemy z powrotem do Nowogródka – dodał prokurator. – Będzie pan prowadził dochodzenie i proszę pana komunikować się ze mną telefonicznie i informować nas o przebiegu dochodzenia.
– Rozkaz, panie prokuratorze! – odpowiedziałem, odprowadzając ich do samochodu.
Przede wszystkim szło mi o ustalenie, skąd nieboszczka wracała o tej porze, było to bowiem jesienią, i o ósmej wieczorem było zupełnie już ciemno. Poleciłem wywiadowcom odnaleźć osoby, u których nieboszczka bawiła przed śmiercią. Tego wieczoru zgłosił się do mnie mieszkaniec wsi Tołkuny wraz z żoną. Oboje byli bardzo przejęci, a kobieta miała oczy opuchnięte od płaczu.
– Takie nieszczęście, panie naczelniku! – rozpoczęła. – Mąż mój chciał ją odprowadzić do domu, ale się nie zgodziła. Widocznie śmierć była jej już przeznaczona. Taka dobra panienka! Bodajby morderca nie mógł skonać!
Z ledwością udało mi się ją uspokoić.
– Opowiedzcie mi, o której godzinie nieboszczka do was przyszła i po co.
– Córeczka moja chodzi do szkoły w miasteczku i panna Karolina była jej nauczycielką. Tydzień temu córeczka moja zachorowała i od tego czasu panna Karolina co drugi dzień przychodziła do nas i czytała jej bajeczki z książki. Tak też było i wczoraj. Mój stary chciał ją odprowadzić do domu, ale się nie zgodziła i powiedziała: „Nic mi się nie stanie, pójdę sama”.
– Czy nie zauważyła pani nikogo podejrzanego, kręcącego się w pobliżu waszego domu? – zapytałem.
– Nie, nikogo nie widziałem – odpowiedział mężczyzna. – Odprowadziłem ją do furtki i pożegnała się ze mną, mówiąc, że przyjdzie następnego dnia.
Nic więcej się od nich dowiedzieć nie zdołałem toteż zwolniłem ich. Ustaliłem, że od wsi Tołkuny do Zdziencioła było niecałe dwa kilometry. Nieboszczka znaleziona została mniej więcej kilometr od Zdziencioła. Wynikało z tego, że napadnięta została po przejściu około kilometra. Zająłem się badaniem znalezionej rękawiczki. Nosiła ona ślady zielonej farby olejnej. Poczułem również zapach terpentyny. Przypuszczać należało, że znaleziona rękawiczka należała do jakiegoś malarza. Zwróciłem jeszcze uwagę na charakterystyczny szczegół, mianowicie rękawiczka, aczkolwiek cała biała, miała brązowe brzegi. Udałem się z rękawiczką do zamieszkałego w miasteczku aptekarza. Przyjrzawszy się jej bliżej, potwierdził moje przypuszczenia, że jest to rękawiczka jakiegoś malarza. Przyglądając się jej dokładnie, aptekarz odwrócił ją na zewnątrz, i pokazując mi wewnątrz małą, czarną plamę, dodał, obwąchując rękawiczkę przez długi czas:
– Jodyna. Widocznie właściciel rękawiczki miał skaleczoną rękę lub palec i zajodynował rankę.
O ile rękawiczka rzeczywiście należała do mordercy, to miałem już pewne ślady. Przede wszystkim wiedziałem, że jest on malarzem, i że miał skaleczoną rękę. Ekspertyza śladu opony rowerowej wykazała, że był to typ nieużywany na kresach i rowerzysta musiał być obcym w tych stronach. Dotychczas całe moje ślady oparte były tylko na domniemaniach, postanowiłem jednak, nie mając innych danych, iść za tymi śladami. Następnego dnia rano udałem się do mechaników, zajmujących się reparacją rowerów. Potwierdzili oni moje przypuszczenia, że tego typu opony nieznane były w okolicy i rower należeć musiał do jakiegoś obcego przybysza. Pozostało mi tylko jeszcze jedno: objechać okolicę i dopytywać okolicznych mieszkańców, czy któryś z nich nie zauważył tajemniczego rowerzysty. Nie było to rzeczą zbyt łatwą i cały dzień spędziłem w drodze. Wreszcie udało mi się natrafić na ślad. Jeden z wieśniaków, którego chałupa mieściła się w pobliżu szosy, przypomniał sobie, że w dniu morderstwa widział jakiegoś obcego człowieka w białej czapce, jadącego na rowerze. Zaciekawiony człowiekiem, którego przedtem nigdy w tych stronach nie widział, patrzył za nim i zauważył, że skręcił on w boczną drogę, prowadzącą do dworu niejakiego Trofima Sieczko. Wobec tego, że samochodem nie można było podjechać do tego dworu, pozostawiłem samochód na szosie i sam wraz z wywiadowcą, udałem się piechotą w kierunku zabudowań. Szliśmy wolnym krokiem. Nagle zauważyłem na ziemi ślady opony, jakie znalazłem na miejscu zbrodni.
Czyżbym był na tropie mordercy? – pomyślałem.
Należało działać rozważnie, by nie popsuć całej sprawy, o ile rzeczywiście miałem do czynienia ze sprawcą. Natychmiastowe jego aresztowanie było bezcelowe. Z pewnością nie przyznałby się do winy, a nie miałem przeciw niemu żadnych dowodów i po paru dniach sędzia śledczy musiałby go zwolnić. O spostrzeżeniach moich powiedziałem mojemu wywiadowcy i poleciłem mu udać się pod jakimś pretekstem do dworu Sieczki i dokonać wywiadu, czy tajemniczy rowerzysta się tam znajduje. Sam zaś powróciłem do stojącego na szosie samochodu. Po upływie mniej więcej pół godziny zauważyłem zbliżającego się wywiadowcę. Szedł on szybkim krokiem. Dałem mu znak, by się nie zbliżał do samochodu i szedł dalej w kierunku miasteczka. Obawiałem się, że może on być przez domniemanego sprawcę obserwowany. Poleciłem szoferowi wolnym tempem jechać w kierunku Zdziencioła. Kiedy byliśmy już daleko od dworu Sieczki, zatrzymałem samochód i poleciłem szoferowi czekać na idącego z tyłu wywiadowcę.
– No i cóż się pan dowiedział? – zapytałem.
– Panie komisarzu, zdaje mi się, że mamy go. Kiedy podszedłem do dworu, zauważyłem dwóch malarzy przy sztachetach. Zajęci byli malowaniem parkanu zieloną farbą, zauważyłem również stojący obok parkanu rower. Nie mogłem podchodzić zbyt blisko, by nie wzbudzać w nich podejrzeń, ale zdaje mi się, że opony są te same.
– Czy oni pana też zauważyli?
– Stałem z daleka i jestem pewny, że mnie nie widzieli.
– Pojedziemy teraz z powrotem do Zdziencioła i obmyślimy, co robić dalej, obawiam się bowiem, że przedwczesne aresztowanie może tylko popsuć wszystko.
Po głębszym namyśle postanowiłem pojechać sam do dworu Sieczki w roli egzekutora podatkowego. Przebrawszy się odpowiednio, i wziąwszy ze sobą teczkę z papierami, pojechałem wynajętą furmanką powrotem. Oczywiście w kieszeni miałem nabity rewolwer oraz kajdanki, by być w razie czego przygotowanym. Była godzina szósta po południu. Kiedy wszedłem do domu, zastałem gospodarza siedzącego przy kolacji w towarzystwie dwóch osobników. Sądząc z podanego mi przez wywiadowcę rysopisu, miałem przed sobą owych malarzy.
– Przyjeżdżam z Zdziencioła w celu zbadania wymiaru podatkowego – odezwałem się do gospodarza.
Zauważyłem, że przy moim wejściu jeden z owych dwóch osobników obejrzał się trwożliwie, a słysząc moje słowa, jakby odetchnął. Mogło to być tylko moje przypuszczenie, ale instynkt policyjny mówił mi, że mam przed sobą mordercę nieszczęśliwej dziewczyny. Usiadłem przy stole, starając się dostrzec na ręku jednego z nich ślady skaleczenia. Nie pomyliłem się. Na prawej ręce zauważyłem ślady skaleczenia i jodyny. Szło jeszcze o to, by ustalić, czy jest on właścicielem znalezionej w pobliżu miejsca zbrodni rękawiczki. I w tym wypadku szczęście mi sprzyjało. Obserwowany przeze mnie osobnik, wyjmując z kieszeni chusteczkę, upuścił na ziemię białą rękawiczkę. Udało mi się zauważyć, że ma ona również, jak i znaleziona na miejscu przestępstwa, brązowe brzegi. Namyśliłem się szybko, co mam robić. Wieczerza zbliżała się ku końcowi. Rozpocząłem rozmowę o strasznym morderstwie, nie spuszczając z oka podejrzanego przeze mnie malarza. Bladość pokryła jego lico, a kiedy gospodarz odezwał się, że takiego zbrodniarza należałoby piec na wolnym ogniu, szybko wstał od stołu i wyszedł z izby. W ślad za nim podążył i jego towarzysz. Pozostałem sam z właścicielem dworu. Postanowiłem zdradzić przed nim swoje incognito i rozpocząłem:
– Nie jestem egzekutorem podatkowym, a komisarzem policji. Na jednym z pańskich malarzy ciąży silne podejrzenie o zabójstwo i zgwałcenie nieszczęśliwej nauczycielki.
Sieczko żachnął się, jakby ktoś go oblał kubłem zimnej wody.
– Czy to jest możliwe, panie komisarzu? – zapytał.
– Nie jestem wprawdzie zupełnie tego pewien, ale silne poszlaki i jego zachowanie się świadczą przeciw niemu, a może nawet i drugiemu. Proszę mi powiedzieć, od jak dawna pracują u pana i skąd się tutaj wzięli?
– Jeden jest z pobliskiej wsi i znam go już od wielu lat, a drugi, na którego pan naczelnik ma podejrzenie, jest mi zupełnie obcy i został przez tamtego sprowadzony do pomocy. Podobno pochodzi on z okolic Wilna. Pracują u mnie od czterech dni i Kryluk (nazwisko podejrzanego) nocuje u mnie.
Zastanawiałem się, co robić dalej, gdy wejście do pokoju Kryluka zadecydowało o wszystkim. Zwrócił się on do gospodarza, przygotowany do wyjazdu.
– Niech pan gospodarz mi zapłaci, bo muszę jechać do domu, a mój przyjaciel sam już dokończy robotę, jaka jeszcze pozostała.
Nie mogłem pozwolić mu odjechać i byłem przekonany, że podejrzewa coś i chciałby się jak najprędzej ulotnić, toteż zwracając się ku niemu, odezwałem się:
– A może moje opowiadanie o morderstwie wpłynęło na pański nagły wyjazd? – Zauważyłem zmieszanie na jego twarzy, opanowawszy się jednak, odpowiedział po chwili:
– A cóż mnie ta cała historia może obchodzić? Ja jej przecież nie zamordowałem.
– Mam pewne powody przypuszczać, że właśnie pan jest mordercą – odpowiedziałem, nie spuszczając go z oka i trzymając w kieszeni przygotowany rewolwer. – Nie będę przed panem ukrywał, że jestem komisarzem policji, a nie egzekutorem podatkowym. Zechce mi pan powiedzieć, gdzie pan był wieczorem z wtorku na środę pomiędzy godziną ósmą a dziewiątą?
Kryluk rozglądał się po pokoju, szukając widocznie drogi do ucieczki. Nagle chwycił stojący na stole kałamarz z atramentem i zanim zdołałem się spostrzec, rzucił go całą siłą w moim kierunku. Zdołałem w ostatniej chwili uchylić głowę i kałamarz rozbił się o ścianę. W tej samej chwili Kryluk rzucił się w kierunku drzwi, usiłując uciec, lecz momentalnie wyjąłem rewolwer z kieszeni i mierząc do niego, krzyknąłem:
– Stać, bo będę strzelał.
Kryluk nie bacząc na to, wybiegł na podwórze. Podążyłem za nim i wystrzeliłem w powietrze, a kiedy to nie poskutkowało, wystrzeliłem do niego, celując w nogi. Na dworze było już zupełnie ciemno i strzelałem na chybił-trafił. Usłyszałem krzyk. „Jezus Maria!”. Byłem pewny, że go trafiłem i nie pomyliłem się. Kiedy podszedłem bliżej, trzymając oczywiście rewolwer w ręku, zauważyłem go stojącego koło płotu. Okazało się, że trafiłem go w nogę. Natychmiast nałożyłem mu kajdanki na ręce i po nałożeniu prowizorycznego opatrunku, odwiozłem go wraz z jego kolegą do Zdziencioła.
Wkrótce po naszym przybyciu w miasteczku dowiedziano się już o ujęciu mordercy, i z bronią w ręku, musieliśmy go bronić przed zlinczowaniem. Tłum ludzi oblegał posterunek policji, żądając wydania w ich w ręce ohydnego mordercy. W toku dochodzenia okazało się, że napadu i morderstwa dokonał on bez wiedzy i pomocy swojego kolegi, który o niczym nie wiedział i w owym czasie był u siebie w domu. Zawiadomiony przeze mnie telefonicznie prokurator i sędzia śledczy natychmiast przyjechali do Zdziencioła. Kryluk początkowo nie przyznawał się do winy, lecz w czasie rewizji osobistej na koszuli jego znalazłem ślady krwi. Bezsprzecznym dowodem jego winy był jednak znaleziony przy nim pierścionek damski z rubinem, poznany przez świadków jako własność zamordowanej.
– Czy jeszcze nie chcecie się przyznać do winy? – zapytałem, pokazując mu zeznania świadków, dotyczące znalezionego pierścionka. Po krótkim wahaniu Kryluk przyznał się do zgwałcenia i zamordowania swojej ofiary i zeznał:
– Po skończonej robocie pojechałem do swojego kolegi. Jadąc na rowerze, zauważyłem idącą. Było ciemno i myślałem, że jest to jakaś dziewczyna ze wsi. Zsiadłem z roweru i podszedłem do niej, zaczynając rozmowę. Nie odpowiadała mi. Coś mnie zamroczyło i chciałem ją objąć. Odepchnęła mnie siłą. Szatan mnie skusił i rzuciłem się na nią. Broniła się, i kiedy zaczęła wzywać pomocy, wpakowałem jej chusteczkę do ust i zawlokłem w zarośla.
– Ale dlaczego po zgwałceniu zamordowaliście ją? – zapytałem.
– Bo bałem się, że mnie pozna.
Odpowiedź jego dowodziła, że działał on z pełną świadomością. Po zakończeniu dochodzenia Kryluk, skuty w kajdany, odtransportowany został do więzienia w Nowogródku. Po dwóch tygodniach stanął on przed tamtejszym sądem Okręgowym i skazany został na karę śmierci przez rozstrzelanie. Sprawa prowadzona była w trybie doraźnym. Wobec tego, że prezydent nie skorzystał z przysługującego mu prawa łaski, następnego ranka Kryluk rozstrzelany został na dziedzińcu więziennym. Byłem świadkiem egzekucji. Kryluk w czasie prowadzenia go na miejsce kaźni, był na wpółprzytomny i po salwie, śmierć nastąpiła momentalnie. Za tak szybkie wykrycie mordercy, otrzymałem osobiście podziękowanie od ówczesnego wojewody, pana R.