Danil Bachrach, Podjęcie 35 000 złotych w P.K.O. na fałszywy czek

Tekst pochodzi z tomu 41. Kryminałów przedwojennej Warszawy: Król sutenerów Rozenberg działa         

   Motywy wszelkich zbrodni i przestępstw są często tak mało lub wcale nieuzasadnione, że ten, kto się nimi kieruje musi zapewne nieraz zadać sobie to pytanie:

            – Po co? Dlaczego właściwie ja to zrobiłem?

            Pomijam patologicznych przestępców, pomijam ludzi, którzy popełniają przestępstwa z nędzy, pomijam wreszcie przestępców o małej lub żadnej inteligencji, przestępców z warstw najniższych, gdzie etyka i podobne pojęcia o moralności są rzeczą względną i elastyczną, zaciekawiało mnie natomiast zawsze, gdy przestępstwo popełnił człowiek inteligentny, człowiek z tzw. towarzystwa, człowiek wykształcony i zajmujący w hierarchii społecznej pewne niepoślednie stanowisko.

            Ludzie tej kategorii popełniali przestępstwa częstokroć… niepotrzebnie i bezkrytycznie. Ponoszone ryzyko nie stało w żadnym stosunku do odnoszonych „korzyści” chwilowych, pomijając już fakt, że nie ma wprost wypadków, by przestępstwo prędzej czy później nie zostało zdemaskowane, a sprawca wykryty. Lekkomyślność przestępców jest w tych wypadkach wprost zdumiewająca. Na przykład człowiek na stałej posadzie sprzeniewierza kwotę, odpowiadającą, dajmy na to, jego kwartalnej lub choćby nawet rocznej gaży. Idzie za to do więzienia, traci posadę, łamie sobie karierę i całe życie, staje się jednostką wykolejoną i usuniętą poza nawias społeczeństwa. I gdzież w tym jest sens? Pomijając subtelniejsze względy jak etyka itp. Z punktu widzenia czysto materialnego jest to absurd.

            Mimo to ten typ przestępstw powtarza się coraz częściej wśród powojennych społeczeństw wszystkich niemal krajów kontynentu.

            Jaskrawym tego przykładem było podjęcie w P.K.O. na podstawie sfałszowanych czeków trzydziestu pięciu tysięcy złotych.

            Było to w roku 1924 w dzień Sylwestra.

            Do mego gabinetu wbiega, dyrektor firmy Mazur przy ulicy Królewskiej niezwykle zdenerwowany.

            – Witam dyrektora! Czym mogę służyć?

            – Stała się głupia historia! Na podstawie sfałszowanych podpisów mego i drugiego dyrektora na czeku wykradzionym z firmowej książeczki czekowej, podjął niewiadomy sprawca w P.K.O. trzydzieści pięć tysięcy złotych.

            – Kiedy się to stało?

            – Wczoraj.

            Było dla mnie rzeczą jasną, że sprawcę trzeba szukać wśród personelu firmy, gdyż nikt obcy nie miał przystępu do książeczki czekowej, a po wtóre nie mógł wiedzieć, jaka suma figuruje w księgach P.K.O. na rachunku firmy.

            Zabrałem jednego z wywiadowców i wraz z dyrektorem udaliśmy się do biura firmy. Zbadałem książeczkę czekową. Brak było dwóch czeków in blanko.

            – Kto miał pod swoją opieką tę książeczkę?

            – Książeczka znajdowała się zawsze w kasie żelaznej, lecz możliwe, że przypadkowo zostawiliśmy ją na biurku w gabinecie na krótki czas.

            – Ile osób pracuje w firmie panów?

            – Około trzydziestu urzędników i urzędniczek.

            – Czy miał kto przystęp do gabinetu panów?

            – Większa część urzędników zachodziła tu w różnych sprawach.

            W tych warunkach trudno było ustalić sprawcę. Liczyłem się jednak z tym, że nie każdy ma dość silne nerwy, aby wytrzymać pierwsze śledztwo, zwłaszcza gdy szło nie o zawodowych przestępców.

            – Czy dziś cały personel jest w komplecie?

            Dyrektor zawezwał prokurenta, któremu powtórzył moje pytanie.

            – Wszyscy są prócz pana X, który pracuje w firmie od roku. Ktoś z jego domowników telefonował, że jest on chory.

            Chociaż mógł to być zwyczajny przypadek, uchwyciłem tę nić, by po niej dostać się do kłębka.

            – O której godzinie wczoraj podjęto pieniądze?

            – Około piątej.

            – Jakie godziny urzędowe obowiązują u panów?

            – Od dziewiątej do pierwszej i od trzeciej do szóstej?

            – Czy nikt się w tej porze nie absentował[1]?

            – Właśnie pan X zwolnił się o czwartej godzinie po południu pod pretekstem załatwienia ważnych sprawunków w mieście.

            Nabrałem przeciw panu X podejrzenia i poleciłem wywiadowcy, by w biurku pana X przeprowadził ścisłą rewizję. Wywiadowca znalazł w szufladzie między papierami mały skrawek papieru z pierwszą literą imienia jednego z dyrektorów firmy, literą podobną do podpisu na czekach.

            Również w mieszkaniu jego przy ulicy Solec odbyta rewizja nie dała żadnych rezultatów.

            Tegoż dnia wieczorem ubrany we frak wziąłem ze sobą dwóch urzędników firmy oraz kilku wywiadowców i rozpocząłem wędrówkę po wszystkich lokalach zabawowych (był to wieczór Sylwestrowy).

            Około godziny drugiej w nocy w Dolinie Szwajcarskiej towarzyszący mi urzędnik firmy rozpoznał poszukiwanego pana X, który w tej chwili właśnie tańczył wesoło, niefrasobliwie.

            Był to młody człowiek, lat około dwudziestu pięciu, elegancki, w smokingu i lakierkach.

            Po skończonym tańcu podszedłem do niego i by nie zwrócić niczyjej uwagi, poprosiłem go, by wyszedł ze mną do bocznej sali, względnie hallu.

            Gdy mu się przedstawiłem, zrozumiał, o co chodzi i zaczął traktować mnie arogancko.

            – Cóż ja mogę mieć wspólnego z policją?

            – Zaraz się pan o tym dowie i radzę panu wyjść cicho i spokojnie, dobrowolnie w przeciwnym bowiem razie będzie skandal i kompromitacja. Lepiej tego uniknąć.

            Dał się przekonać i odebrawszy w garderobie palto i kapelusz pojechał ze mną i dwoma wywiadowcami do Urzędu Śledczego.

            Chociaż byłem bardzo znużony, zacząłem go zaraz badać.

            Z początku szło jako tako, lecz gdy począłem się zbliżać do właściwego celu, stanął znów okoniem.

            – Gdzie pan był wczoraj po zwolnieniu się z biura o godzinie czwartej?

            – Jest to moja osobista sprawa i nikogo nie powinno to obchodzić – odparł szorstko.

            – Hm, ma pan rację, ale ja pana teraz zamknę i pójdę spać, a jutro o dwunastej w południe przyjadę i zadam panu to samo pytanie, na które może mi pan znów tak samo odpowiedzieć, jak teraz, wtedy ja pana znów zamknę i zobaczymy, kto prędzej się zmęczy.

            Widocznie argument ten przemówił mu do przekonania.

            – A więc po czwartej byłem u przyjaciela w Kolonii Staszica, u którego pożyczyłem sto pięćdziesiąt złotych.

            – Jakimi banknotami wypłacił panu tę kwotę?

            – Dziesięcioma banknotami po pięć złotych i jednym stuzłotowym.

            – A co pan robił o godzinie piątej na Świętokrzyskiej? – podchwyciłem go nagle.             Zapytałem go umyślnie, gdyż przy ulicy tej mieści się P.K.O.

            Przypuszczałem, że jeśli on sam nie podejmował pieniędzy, lecz ktoś z jego bliskich, to on niewątpliwie oczekiwać musiał w pobliżu.

            Pan X początkowo się zmieszał. Próbował przeczyć, lecz w końcu przyznał, że na rogu Świętokrzyskiej czekał na tramwaj numer 17.

            Po co, skoro przystanek siedemnastki ma pan na ulicy Królewskiej naprzeciw swego biura?

            – Tak mi się zdawało przez chwilę, lecz teraz przypominam sobie, że przy ulicy Świętokrzyskiej kupowałem koszule, kołnierzyki itp. i sklep ten mogę panu wskazać.

            – Ile pan zapłacił za smoking i gdzie go pan kupił?

            – Kupiłem go przy ulicy Nowosenatorskiej za trzysta złotych.

            Zbadałem dokładnie smoking i zobaczyłem na kołnierzu naszywkę, że jest kupiony na ulicy Marszałkowskiej.

            – To zresztą są kwestie drugorzędne, chodzi o to, że to pan podjął tych trzydzieści pięć tysięcy złotych.

            – Nie podejmowałem żadnych pieniędzy.

            – Pan kłamie i zaraz panu to udowodnię. Najpierw, o ile pan zdołał umówić się z kolegą co do pożyczki stu pięćdziesięciu złotych, to zapomniał się pan porozumieć co do tego, w jakich to było dane odcinkach. Po wtóre, krawiec przy ulicy Marszałkowskiej na pewno pana nie zna itd.

            – Panie komisarzu! Dość! Chcę z panem pomówić bez świadków.

            – Dobrze, panowie zostawią nas samych – zwróciłem się do obecnych.

            – Ja panu powiem prawdę, a nawet jeśli mi pan da słowo, że będę wolny, wskażę panu, gdzie są pieniądze…

            – Słowa takiego dać panu nie mogę, jeśli jednak wyzna pan wszystko ze skruchą, to przyrzekam panu solennie, że mu wiele w sprawie pomogę.

            – A zatem pieniądze mam u mego znajomego pana L. przy ulicy X.Y. w zamkniętej na klucz teczce. On nic nie wie o całej sprawie. W teczce są jeszcze trzydzieści cztery tysiące złotych, gdyż tysiąc złotych poszło na częściowe pokrycie długów i na sprawienie garderoby, obuwia i bielizny.

            – Zaraz tą rzecz zbadamy, a teraz niech mi pan powie, dlaczego pan popełnił to przestępstwo.

            – To już rzecz bardziej skomplikowana. W pierwszym rzędzie powodem tego jest niedostatek. Jestem słuchaczem drugiego kursu praw na uniwersytecie i z powodu krytycznego położenia materialnego nie mogłem się dalej kształcić, a studia chciałem koniecznie ukończyć. Pieniądze te chciałem ulokować w banku i z procentów spokojnie żyć i pracować. Gdybym uzyskał stanowisko chciałem te pieniądze zwrócić firmie anonimowo.

            Oczywiście, opowiadanie to nie zasługiwało na wiarę, choćby tylko z tego powodu, że w ciągu jednego dnia zdążył roztrwonić prawie tysiąc złotych.

            Dalszego biegu sprawy nie znam, wiem tylko tyle, że pan X. zwolniony został z więzienia za kaucją.


[1] Daw. być nieobecnym [kor.]