Do poczytania: Edgar Wallace, Czerwony Krąg
Nie ulega żadnej zgoła wątpliwości, że gdyby nie rocznica urodzin Wiktora Palliona,
w dniu 29 września nie byłoby wcale tajemnicy Czerwonego Kręgu. Kilkunastu ludzi obecnie nieżywych żyłoby dotąd prawdopodobnie,
a pozbawiony wszelkich uczuć inspektor policji nie nazwałby na pewno Talii Drummond „złodziejką
i wspólniczką złodziei”.
Pallion ugaszczał swoich trzech pomocników w szyneczku „Pod złotym Kogutem” w Tuluzie, a małe towarzystwo biesiadowało zgodnie i wesoło. O trzeciej rano przypomniał sobie Pallion, że przybył do Tuluzy w celu ścięcia pewnego angielskiego zbrodniarza nazwiskiem Lightman.
– Chłopcy! – rzekł poważnie, choć trochę bełkotliwie. – Już trzecia, a mamy ustawić przecież „Czerwoną Damę”.
Poszli na plac przed więzieniem, gdzie stał już od północy wóz z rozmaitymi częściami składowymi gilotyny. Wprawnie, jak to tylko uczynić mogą fachowcy, ustawili straszny przyrząd, wprowadzając nóż w przeznaczone nań wyżłobienie.
Ale największa wprawa nie ustoi się przed siłą win południowofrancuskich, toteż gdy spróbowali spuścić nóż, nie spadł w sposób należyty.
– Zaraz będzie wszystko w porządku! – oświadczył Pallion i wbił w ramę gwóźdź, tam właśnie, gdzie go całkiem nie było potrzeba.
Zmieszał się, gdyż żołnierze wkroczyli już na plac.
W cztery godziny później (rozwidniło się już tak, że ochoczy do pracy fotograf mógł z bliska zdjąć skazańca) wyprowadzono delikwenta z więzienia.
– Uszy do góry! – szepnął mu Pallion.
– Niech cię szlag trafi! – zgrzytnął nieszczęśnik, którego właśnie przywiązywano do deski.
Pallion pociągnął za rękojeść, a nóż spadł… ale tylko do gwoździa.
Kat próbował trzy razy, zawsze daremnie. Niecierpliwi widzowie przerwali kordon wojska, a więźnia odprowadzono do celi.
W jedenaście lat później gwóźdź ten zabił wielu ludzi.
I
Wstęp
Działo się to w porze, kiedy czcigodni obywatele włażą do łóżek. Górne okna wąskich, wysokich, staromodnych kamienic połyskiwały światłem, na tle którego widać było zarysy bezlistnych drzew wiatrem kołysanych. Zimny podmuch płynął od rzeki, docierając do najdalszych i najlepiej osłonionych zakątków.
Człowiek jakiś chodził z wolna wzdłuż wysokiej kraty i drżał mimo ciepłej odzieży z zimna, gdyż nieznajomy wyznaczył mu schadzkę w miejscu wystawionym na całą nawałę burzy. Ułomki różnych zerwanych przedmiotów wirowały mu fantastycznie dokoła nóg, a liście i gałęzie hałaśliwie spadały
z drzew. Czekający spozierał z zazdrością na miłe światło w jednym z domów, gdzie by go przyjęto ochotnie, gdyby tylko zastukał.
Zegar wydzwonił jedenastą, a z ostatnim uderzeniem wjechało na plac szybko i bezgłośnie auto, zatrzymując się tuż obok niego. Latarnie świeciły mglisto, a w zamkniętym pojeździe nie było można nic zobaczyć. Po krótkim wahaniu otworzył czekający drzwi i wsiadł.
Zaledwie rozróżniał w ciemności plecy siedzącego przed nim szofera, a serce mu biło mocno na myśl
o całym ryzyku tego kroku.
Ale wóz stał w miejscu, a szofer siedział bez ruchu. Cisza panowała przez chwilę.
Potem odezwał się mężczyzna, który wsiadł, tonem nerwowego podrażnienia:
– I cóż?
– Czy się pan zdecydował? – spytał szofer.
– Oczywiście, inaczej nie byłbym przychodził – odpowiedział gość. – Nie z ciekawości to uczyniłem. Czego pan chce ode mnie? Powiedz mi pan to, a ja postawię swoje żądania.
– Wiem, czego pan chce ode mnie! – rzekł szofer głucho i niewyraźnie, jakby mówił poprzez zasłonę.
Człowiek, który wsiadł, nawykłszy do ciemności, rozeznał zarys czarnej jedwabnej czapki na głowie szofera.
– Stoi pan nad brzegiem bankructwa! – oświadczył szofer. – Zużył pan nieswoje pieniądze i chcesz się zabić. Ale nie bankructwo skłania pana do samobójstwa. Masz wroga, który zna hańbiący pana fakt, którym by niezawodnie zajęła się natychmiast policja. Przed trzema dniami otrzymałeś pan od jednego z przyjaciół, współwłaściciela fabryki chemicznej, śmiertelną truciznę, której nabyć nigdzie nie można, czytałeś przez tydzień
o rozmaitych truciznach i jeśli nie nastąpi jakiś ratunek, otrujesz się pan w sobotę wieczór lub w niedzielę rano. Sądzę, że raczej w niedzielę.
Słysząc poza sobą okrzyk zdziwienia, uśmiechnął się łagodnie.
– I cóż sir? Czy gotów pan jest za pewnym wynagrodzeniem pracować dla mnie?
– Czego pan żąda? – spytał, drżąc całym ciałem.
– Tego tylko, by pan spełniał zlecenia, ja zaś ochronię pana przed niebezpieczeństwem i dobrze zapłacę. Gotów jestem dać znaczną kwotę na umorzenie najkonieczniejszych zobowiązań.
W zamian za to będzie pan puszczał w obieg wszystkie nadsyłane przeze mnie pieniądze, wymieniając je w razie potrzeby na obcą walutę, zacierał ślady numerów znanych policji, sprzedawał papiery wartościowe, których ja sprzedawać nie mogę, słowem, zostaniesz pan agentem moim i na żądanie – dodał z naciskiem – będziesz robił, czego zażądam.
Siedzący za szoferem mężczyzna namyślał się długo, potem zaś spytał z niejakim zuchwalstwem:
– Co to jest „Czerwony Krąg”?
– Pan nim jesteś – odrzekł szofer.
– Ja? – wykrztusił zdumiony wielce.
– Tak, pan i setki współpracowników, z których pan żadnego nie pozna nigdy i żaden z nich pana znać nie będzie.
– A pan?
– Ja znam wszystkich. No co, czy zgoda?
– Zgoda – rzekł po chwili.
Szofer obrócił się trochę na siedzeniu i wyciągnął rękę.
– Weź pan to – powiedział.
Była to wielka, gruba, wypchana koperta, a nowy członek „Czerwonego Kręgu” wetknął ją w kieszeń.
– Wysiądź pan teraz – rozkazał szofer krótko, a tamten usłuchał, nie stawiając dalszych pytań.
Zatrzasnąwszy drzwi wozu, podszedł do szofera, chcąc go zobaczyć, co miało dlań wielką wagę.
– Nie zapalaj pan tu cygara – rzekł szofer. – Inaczej muszę przypuścić, że świecenie zapałki stanowi tylko pozór. Drogi przyjacielu, wiedz, że ten, kto mnie pozna, natychmiast znajomość tę zabiera ze sobą do piekła.
Zanim mógł odpowiedzieć, wóz ruszył, a on stał z kopertą w ręku i patrzył tak długo, aż znikła tylna czerwona lampa.
Drżał całym ciałem, a zapałka użyta do cygara trzymanego w kłapiących zębach dygotała niezwykle.
– Więc to on – mruknął chrypliwie, przeszedł na drugą stronę ulicy i znikł na zakręcie.
Zaledwie odszedł, wyszedł z ciemnej bramy domu ktoś ledwo widoczny po ciemku i jął się ostrożnie skradać za pierwszym. Był to człowiek wysoki, barczysty, ale przeszkadzał mu w szybkim ruchu krótki oddech. Uszedłszy sto kroków, zauważył, że trzyma ciągle jeszcze w ręku silną lornetkę, przez którą wcześniej obserwował.
Na głównej ulicy nie spostrzegł już śledzonego i spodziewając się, że tak będzie, nie uczuł niepokoju. Wiedział, gdzie go szukać. Kto jednak siedział w aucie? Odczytał numer i mógł nazajutrz wyśledzić właściciela. Feliks Marl skrzywił się uciesznie, ale nie czułby z pewnością radości, gdyby do uszu jego doleciała część choćby rozmowy obserwowanych ludzi. Silniejsi od niego ugięli się przed grozą „Czerwonego Kręgu”.
Książkę można zakupić w naszej księgarni.