Do poczytania: Edgar Wallace, Pogromca hien ludzkich: Jak się Pony Nelson dał wywieść w pole


Pony’emu Nelsonowi udało się, udało się, jak
tylko raz w życiu się udaje. Dzięki temu stanął na
czele wszystkich swoich współczesnych. Długa to
historia i mały ma związek z tym opowiadaniem,
jednakowoż wchodzi tu w grę trzydzieści pięć tysięcy
funtów szterlingów, które zgarnął do ostatniego
pensa. Pony, król naciągaczy i oszustów, największy
i zdumiewająco zdolny karciarz, jaki kiedykolwiek
zasiadał przy zielonym stoliku. Nastąpił wprawdzie
pewien podział; przez cały sezon szczęście sprzyjało
Nelsonowi tak, że stać go było na hojność względem
członków swojej szajki.
Planował sobie całe lato mieć swobodne, odbyć
wycieczkę samochodową do zachodniej Anglii,
parę tygodni pływać na rzece i prócz tego, właśnie
umawiał się o wynajęcie myśliwskiego terenu
w Szkocji, gdy Bradley z Centralnej Policji Śledczej,
dał mu do zrozumienia, że coś się dzieje i że
niestrudzony detektyw Sennet, który poświęcił całe
swoje zdolności i czas takim przestępstwom, jakie
były działalnością Nelsona, kroczył tuż po jego
śladach i potrzebował tylko jeszcze jednego skrawka
dowodu, aby umieścić Nelsona tam, gdzie go ani
psy nie ukąszą, ani koty snom jego przeszkodzą.
Wówczas Pony rozpuścił wieść, że plany jego
uległy zmianie: ponieważ paszport ma w porządku,
wkrótce wyjeżdża do południowej Francji.
W Siedmiu Piórach w Soho zebrali się wszyscy
najlepsi, najsprytniejsi i najzręczniejsi z tych,
których potocznie zwano „Bandą Nelsona”.
Simmy Diamond, Colethorpe, May Blumenthal
i Chris O’Heckett byli obecni na wspaniałej uczcie,
wydanej przez Nelsona, przy której wino lało się
obficie. Nie wszystkie z wymienionych nazwisk
trzeba pamiętać, gdyż większość zagubiła swoją
osobowość w tłumie. Lecz chwilowo wymieniamy
ich nazwiska, aby czytelnik rozumiał, że Mixer był
nieobecny. Nie był on członkiem „Bandy Nelsona”,
a jednak miał doskonałe informacje o Nelsonie,
jego zwyczajach, słabostkach i projektach.
– Masz szczęście! – rzekła May, siedząca obok
Pony’ego. Pony roześmiał się.
– Przyznaję, że mogło być gorzej – odpowiedział
skromnie – lecz bardzo mi się nie podoba ta jazda
za granicę, właśnie kiedy sezon się rozpoczyna,
a pieniądze czekają tylko, żeby je zgarniać.
Potrząsnął głową z dobrze udanym żalem,
a może nawet żal nie był zupełnie udany. Pony
był pozerem, jak wszyscy wielcy artyści. Poddawał
się atmosferze pochlebstwa, która go chwilowo
otoczyła, czyli po prostu Pony popisywał się.
– Doprawdy, chłopcy i dziewczęta – ciągnął
w zamyśleniu – tu kupy pieniędzy czekają na was,
a choć wam ich nie żałuję, nie lubię być poza
kursem.
Przestał mówić i jakiś błysk zaświecił mu
w oczach.
– Jutro o ósmej rano wyjeżdżam – rzekł powoli –
moja waliza zapakowana i już na stacji.
Zatrzymał się znów, a uwielbiająca go kompania
słuchała z zapartym tchem, gdyż Pony był
geniuszem i od czasu do czasu, wygłaszał godne
zapamiętania słowa, które powtarzane były nawet
wśród łotrów niższego autoramentu.
– To będzie kosztowna dla mnie wycieczka
– mówił kapryśnie Nelson, a oczy śmiały mu się
psotnie. – Zanim się na miejsce dostanę, licząc ceny
biletów kolejowych, przejazd przez kanał, wydatki
w Paryżu, napiwki etc., sądzę, że ta wycieczka
będzie mnie sto funtów kosztowała.
Zeznanie to przyjęte było służalczymi
uśmiechami, bo czyż Pony nie miał nieomal
czterdziestu tysięcy funtów schowanych po
rozmaitych kieszeniach, widocznych i ukrytych.
Dziewczyna pierwsza odgadła jego myśli.
– Nie bądź głupi – rzekła poważnie. – Nie budź
złego. Idź do domu, prześpij się i zmykaj do Francji.
Wiem, o czym myślisz.
– O czym? – wyzywająco zapytał Pony.
– Chcesz coś takiego zrobić, co ci pokryje koszty
podróży – rzekła. – Będziesz miał wszystkich
szpiclów czekających na Victoria Station, Sennet
czyha na ciebie, a kto wie, czy się nie wsypiesz na
jakiej głupiej robocie.
Pony śmiał się.
– Szpicle od lat mnie gonią – rzekł – i jeszcze
mnie nie złapali, co? Chyba nie przypuszczasz, że
pójdę ich poprosić o to w ostatniej chwili? Nie, May,
jeśli tej nocy coś zrobię, będzie to bezpieczne i ja to
wykonam.
Simmy pośpieszył również z ostrzeżeniem.
– Szukasz guza, Pony – powiedział potrząsając
głową. – Widziałem najlepszych ludzi w fachu pod
kluczem, dlatego że nie zadowolili się wielkim
zyskiem, lecz złakomili się na drobiazg. To nie tak,
jak gdybyś był nieznany, Pony. Nawet pierwszy
lepszy posterunkowy wie, żeś zamieszany w te
sprawy i tylko, że cię dotąd przy robocie nie złapali,
jeszcze cię nie capnęli. Gdziekolwiek chodzisz,
pilnują cię, a co więcej, nie byłoby to podobne do
ciebie awanturować się w coś bez przygotowań
i urządzeń poprzednich. Jak możesz się
zabezpieczyć, kiedy nie wiesz jeszcze, jaki interes
chcesz zrobić?
Logika tych słów przemówiła do instynktu
zawodowego zebranej kompanii. Rozległ się szmer
pochwalny.
Lecz Pony Nelson nasycony był dobrem winem,
a poza tym, podniecony myślą o swych wakacjach.
Prawda, że zebrał obfite żniwo, rujnując przy tym
jednego mężczyznę i dwie kobiety, podczas gdy
siebie wzbogacił. Prawda, że miał dosyć pieniędzy,
aby mu starczyło na dwa lub trzy lata i że przed nim
rozciągał się czas swobodny i okazja planowania
większych jeszcze czynów.
Również jednak czuł, że musi podtrzymać swoją
reputację śmiałości i sprytu i… wierzył w swoją
gwiazdę.
– Zdaje mi się, że niektórzy z was też potrzebują
wakacji – rzekł ironicznie. – Co was wszystkich
ugryzło? Czy myślicie, że podejdę do sklepu jubilera,
okno wytłukę i pochwycę garść zegarków? Czy też
spodziewacie się, że pójdę na Piccadilly, gdzie od
szpiclów roi się gęściej niż od much w śmietniku,
i zdzielę jakiego starego idiotę po głowie? Mówię
wam, że muszę dostać sto funtów na pokrycie
wydatków i dostanę je z łatwością.
Nie miał jeszcze żadnego planu określonego, lecz
wino i optymizm szumiały mu w głowie.
– Pragniesz teraz – mruknął Simmy – jakiegoś
cudu do diabła.
I stał się cud.
Kawiarnia i restauracja Siedmiu Piór zajmowała
parter i pierwsze piętro. Pony wybrał sobie na swój
obiad parter, gdyż dawał mu możliwość czynienia
obserwacji. Mała salka jadalna była właściwie
alkową o zaciągniętych firankach, gdzie było tylko
miejsce na trzy małe stoliki lub, jak w tej chwili,
jeden duży. Główna sala zajęta była przez mały
bar, który znany był koneserom z doskonałości
dostarczanych koktajli.
Poza tym na parterze były trzy wyjścia, co miało
też znaczenie dla Nelsona, który, mimo swej pozornej
lekkomyślności, był w istocie bardzo ostrożny.
Z miejsca, na którym siedział, widział przez
szparę w firankach kawiarnię i w tej samej chwili,
w której Simmy mówił swój ironiczny komentarz,
przez pole widzenia Nelsona przesunęło się dwóch
młodzieńców, którzy przechodzili niepewnymi
krokami z kawiarni do baru. Gdyby ich nie
dojrzał, musiałby ich usłyszeć, gdyż jeden z nich
przynajmniej był hałaśliwy. Na wszystko czujny
Pony wyciągnął rękę i powiększył szparę w firance.
Był oportunistą po czubki palców i jakoś wyczuł
w zjawieniu się tych nowo przybyłych, spełnienia
tego cudu, z którego sceptyk Simmy szydził.
Podniósł rękę, aby nakazać milczenie, lecz ta
ostrożność była niepotrzebna, gdyż goście już
z twarzy jego rozkaz wyczytali.
Hałaśliwy przybysz dowodził czegoś głośno
usługującemu w barze, a towarzysz jego wtórował
mu jak echo.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego, żeby złota
młodzież londyńska zachodziła do Siedmiu Piór,
gdyż sława ich trunków rozeszła się daleko. Przybyli
odziani byli w nieposzlakowany strój wieczorny.
Byli nie tylko strojni, lecz także wymuskani. Pod
pachą nosili laski ze złotymi gałkami, a z kieszeni
przystojnego hałaśliwego młodzieńca zwieszał
się zegarek wysadzany brylancikami. Towarzysz
jego był nieco starszy, mniej przystojny, bardziej
spokojny, lecz najwidoczniej równie podchmielony.
– Czekajcie – szepnął Pony i wysunął się, bo
ujrzał swoją okazję.
On również był w smokingu, a nosił go tak
dobrze, że nikt nie mógł wziąć go za kelnera.
Przeszedł spokojnie przez bar, z rękami
w kieszeniach, z długim cygarem w kąciku ust
i nie próbując zaczepić nieznajomych, zwrócił się do
obsługującego bar. Nie potrzeba było ich zaczepić,
bo młodszy pochylił się ku niemu i położył mu
serdecznie rękę na ramieniu.
– Napij się z nami, kolego – rzekł – mamy fury
pieniędzy, a noc ledwie się zaczęła.
Pony odwzajemnił się życzliwym uśmiechem.
– Zazwyczaj nie pijam z nieznajomymi – rzekł.
– Zapomnij o tym, stary – odrzekł tamten. – Noc
ledwie się zaczęła, a dziś są moje urodziny.
– Tak jest, toteż celebrujemy je – dodał jego
przyjaciel, gestykulując niezupełnie pewną ręką.
Pony ceremoniował się nieco, lecz przyjął
zaproszenie. Nastąpiło solidne picie zdrowia,
a potem ten z młodzieńców, który go zaczepił, włożył
rękę do kieszeni i wyciągnął paczkę banknotów tak
poważnej grubości i tak wysokiej wartości – Pony
spod oka zauważył, że były same dwudziestki – że
rozgarnięty ten człowiek błyskawicznie obmyślił
plan akcji.
Rozmowa była łatwa. Przystojny młodzieniec
rozmawiał za wszystkich, mówił o sobie, o swoim
towarzyszu, który entuzjastycznie mu wtórował. Ze
słów jego Pony wywnioskował, że byli synami ludzi,
którzy mądrze i szczęśliwie dla siebie obracali
kapitałami podczas niedawnej wielkiej wojny.
Wywnioskował również, że obaj są w wojsku, lecz
co go zainteresowało najwięcej, to mały hazard,
któremu się w tej chwili oddawali. Przebieg był
prosty. Jeden z młodych ludzi położył złożony
banknot na ladzie i polecił drugiemu zgadywać,
czy ostatnia cyfra kolejnego numeru banknotu
była parzysta, czy nieparzysta. Pony pozostawił ich
przy tym interesującym zajęciu i powrócił do swojej
kompanii.
– Cud się stał, Simmy – rzekł cicho, a potem
kiwnął na May. – Będziesz mi potrzebna, May. Czy
możesz przyjąć gości w swoim mieszkaniu przy
ulicy Albany?
Ściągnęła usta powątpiewająco.
– Chyba nie chcesz ich tam zaciągnąć, co?
Kiwnął głową potakująco.
– Potrzeba mi tylko stu, rozumiesz – powiedział.
– Te dzieciaki mają na pewno przy sobie tysiąc.
Dziewczynie twarz się zmieniła.
– To co innego – rzekła. – Co chcesz, żebym
zrobiła?
Pony naszkicował swój plan krótko. Po chwili
wrócił do młodzieńców przy ladzie.
– Muszę opuścić was, chłopcy – rzekł. – Bardzo
mi przykro, ale jestem na obiedzie z pewną damą,
a gdyby ona zobaczyła, że uprawiacie hazard, nie
odeszłaby od was, bo hazard wszedł jej już w kości.
– Takie właśnie lubię – rzekł hałaśliwy
młodzieniec, lecz Pony potrząsnął głową.
– Wiem, co zrobię – rzekł, jak gdyby nagła myśl
go uderzyła. – Odwieźmy ją do domu, a potem
zaprowadzę was do najbardziej cacanego nocnego
klubu w całym mieście.
Propozycja ta przyjęta była okrzykiem radości.
Poszedłszy do alkowy, Pony ukazał się po chwili
z May, nieśmiałą, skromną panienką, której
jedynym pragnieniem było dostać się do domu.
Młodzieńcy, których nazwisk Pony nie postarał
się dowiedzieć, mieli taksówkę, czekającą u wejścia,
i cała czwórka odjechała w wietrzną, dżdżystą noc,
śledzona przez resztę bandy.
– Szuka guza – rzekł Simmy, wracając do stołu. –
Wcale mi się to nie podoba. Skąd możemy wiedzieć,
że ci dwaj faceci nie są szpicle?
– Szpicle! – szydził drugi z bandy. – Czyś widział
kiedy szpicla, który nie wyglądałby na szpicla? To
są frajerzy.
Nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło, poza
faktem, że młodzieńcy koniecznie chcieli śpiewać
przez całą drogę do Albany, lecz podjeżdżając do
swego mieszkania (w rzeczywistości było jeszcze
daleko do jej mieszkania) May wyraziła życzenie,
aby się zatrzymać i pójść resztę drogi piechotą,
mimo że deszcz ciągle mżył. Młodzieńcy mogli być
rano zupełnie nieświadomi tego, co się stało, lecz
szofer był w każdym razie trzeźwy i mógł dostarczyć
informacji, które byłyby niepożądane.
Młodzieńcy chętnie się zgodzili na jej
propozycję i wysiedli płacąc szoferowi, a wówczas
wszyscy czworo w jednym rzędzie poszli wzdłuż
opustoszałego trotuaru, aż dosięgli drzwi, przez
które May przeszła, a za nią tamci.
Goście znaleźli się w bardzo eleganckim
apartamencie, który jednak najwyraźniej nie robił
na nich wrażenia. Pony odciągnął dziewczynę na
bok i cicho z nią rozmawiał. Powrócił do młodych
hulaków.
– Panna Johnson nie chce was puścić aż się
napijecie, – rzekł – lecz sądzę, żeście już dosyć
mieli, czy nie?
– Cóż znowu – odparł rozmowny młodzieniec.
– Proszę podziękować pannie Johnson w naszym
imieniu.
Pony wahał się.
– Chciała wiedzieć, czy będziecie grali w bakarata,
– rzekł – lecz ja na waszym miejscu nie grałbym. Ma
nadzwyczajne szczęście i jak już mówiłem, hazard
jest jej pasją.
– Bakarat – krzyknął młodszy – to moja ulubiona
gra. Dawaj karty, chłopcze.
– Nie chcę grać – rzekł Pony, potrząsając głową.
– Nie pochwalam hazardu.
Poklepali go po plecach, dali mu kuksańca
w bok i w ogóle okazywali taki dobry humor, że dał
się przekonać do gry.
Dziewczyna wydobyła karty z pudełka i gra się
zaczęła.
Z początku młodzieńcy wygrywali, lecz potem
rozpoczął się stały spadek ich szczęścia. Płacili bez
słowa; stos banknotów pod ręką May rósł ciągle
i Pony, obliczywszy w myśli swoją wygraną, widział,
że nie tysiąc, ale dwa tysiące zbierały się w puli
i postanowił zmienić swój układ z May.
Po pewnym czasie nadszedł moment
nieunikniony.
– Nie mam grosza – rzekł starszy z dwóch. –
Pożycz mi pięćdziesiąt, Anthony.
Tamten potrząsnął głową.
– Zostało mi jeszcze dwadzieścia funtów, chcę
jeszcze nimi pograć – odparł.
Pograł i stracił i przez chwilę zapanowało
głębokie milczenie, przerywane tylko szelestem
banknotów, które dziewczyna liczyła zręcznymi,
szybkimi palcami.
– Szczęście nie sprzyjało – odezwał się Pony
przyjacielsko. – A teraz chłopcy musicie się napić.
Czy doprawdy jesteście bez grosza? Mogę wam
pożyczyć do dalszej gry.
Lecz młodzi ludzie nie chcieli skorzystać
z uprzejmej propozycji. May przygotowała napój
na kredensie i postawiła na stole. Mniej rozmowny
młody człowiek podszedł powoli do drzwi, z rękoma
w kieszeniach, gdy tymczasem drugi podniósł
kieliszek i powąchał go.
– Chloro-butan! – rzekł wesoło, a Pony oczy
szeroko otworzył.
Jeszcze szerzej je otworzył, kiedy tamten podał
mu kieliszek.
– Wypij to – rzekł.
– Co to ma znaczyć? – zapytał Pony.
– Pij! – rozkazywał młodzieniec, a w tej chwili
rozległ się zgrzyt klucza przekręcanego w zamku.
Pony odwrócił się szybko i widział jeszcze, jak
starszy wyjmował klucz i chował do kieszeni.
– Cóż to za kawał, do diabła? – zapytał.
– Gruby kawał, Pony – odparł młodzieniec
z kieliszkiem. – Wypij to, inaczej brzuch ci
przewiercę jak sito.
Dziewczyna porwała się ku niemu, lecz młody
człowiek, który drzwi zamknął rzucił się ku niej
i pochwycił ją.
– Puść mnie – krzyknęła dziko. – Zawołam
policję! Pony, dlaczego nic nie robisz i pozwalasz
na to?
– Uspokój się – rzekł łagodnie młodzieniec, który
ją trzymał.
– Tak, uspokój się – rzekł jego przyjaciel –
a cokolwiek zrobisz, po policję nie posyłaj. Pony
powie ci dlaczego.
– O co wam chodzi? – zapytał Pony.
Był spokojny, z każdym zmysłem w napięciu.
– Przede wszystkim – rzekł tamten – uwolnię cię
od pieniędzy, które tak niegościnnie zabrałeś nam
przy pomocy znaczonej talii kart.
Zabrał zwitek banknotów z ręki dziewczyny
i włożył sobie do kieszeni.
– Możesz się dobrze przypatrzeć temu trunkowi,
Pony – ciągnął, wskazując na wino. – Zawiera
środek nasenny i skutek jest piorunujący.
Pozwolisz, że naszkicuję ci twój plan kampanii?
Zabrawszy nam nasze pieniądze, chcieliście nas
uśpić, obedrzeć ze wszystkiego, to jest z tego
wszystkiego, czegoście jeszcze nie wzięli i zostawić
w jakiejś miłej bocznej uliczce. Domyślam się, że
mogliście zwołać telefonicznie wszystkich swoich
towarzyszy na pomoc. Po dokonaniu tego, ty, Pony,
miałeś jechać jutro o ósmej rano do Francji, aby
wydać tam w rozpustnym życiu, swoją nieuczciwie
zdobytą gotówkę. Masz już nawet paszport
w kieszeni i co ważniejsze, masz fundusz
dostateczny do spędzenia czasu rozkosznie.
– Co z tego? – spytał Pony.
– Co z tego? – wycedził tamten. – Zanim cię o coś
poproszę, pozwól, że się przedstawię. Nie powiem
ci mego nazwiska, bo to by cię nie zainteresowało.
Choć to brzmi nieco poufale, możesz mnie nazywać
Anthony. Albo możesz mnie nazywać „Mixerem”1.
Mojemu przyjacielowi jest Paul na imię. Trzeci
kompan czeka w tej chwili cierpliwie przed domem
na nasze ukazanie się.
– Czy to blaga? – zapytał Pony.
– Bynajmniej – cedził Anthony. – Sandy jest
szoferem. Był moim ordynansem podczas wojny i to
bardzo dobrym. Woli pozostać ze mną niż powrócić
do roboty w składzie towarów. Ja też mu obiecałem,
że dorobi się majątku i dotrzymam tego. Zasługuje
na to, lecz przypuszczamy, że nie oceniłbyś jego
dobrych stron, ani usług, które oddał krajowi
i mnie, gdybym ci o nich opowiedział. Ja zaś i mój
obecny tu przyjaciel, rozumiesz, panie Nelson,
nie jesteśmy młodymi bohaterami, którzy byli
zdemobilizowani i uważają się za pokrzywdzonych
przez obojętny świat. Byliśmy dosyć odważni –
dodał skromnie – i mamy ordery, które ze względu
na nasze obecne niezupełnie godziwe zajęcie,
byłoby wstyd wymieniać. Paul jest oficerem Legii
Honorowej, czy nie, Paul?
Paul kiwnął głową.
– Prawda, że nas ojczyzna nie potrzebuje i że nasze
życie utrudnione jest faktem, że obaj opuściliśmy
wojsko wśród nieprzyjemnych okoliczności. Paul
opuścił je dzięki faktowi, że pozostał w mieście
siedem dni dłużej, niż mu urlop pozwalał, a na
jego korzyść muszę powiedzieć, że kiedy stanął
przed sądem wojennym nie próbował się wykręcić.
A mnie wylano z armii, jak najsromotniej, za
podbicie oka młodemu człowiekowi, który nosił
odznakę komendanta obozu. Była to jedyna jego
odznaka, gdyż nie będąc we Francji, nie miał prawa
do żadnej innej.
– O co więc wam tu chodzi? – zapytał znów Pony.
– Chodzę po świecie, aby robić pieniądze –
mówił dalej Anthony. – Jestem Niezwyciężony
i Nieporównany Zdobywca Złota i to jest moje
imię. Otóż, odkryłem, że najłatwiejszym sposobem
zrobienia pieniędzy jest zabierać je od ludzi
twojego typu. Dlatego Paul, który jest nad wyraz
moralnym człowiekiem, zgadza się być moim
sekretarzem, towarzyszem i pomocnikiem, gdy
zajdzie tego potrzeba. Faktem jest, że gdyby nie
brak inicjatywy i upodobanie wygód, byłby się już
zabrał do obdzierania łotrów na własny rachunek,
bo gdy go spotkałem, bardzo niechętnie myślał
o powrocie do swojej urzędniczej bazgraniny
i bardzo mu się uprzykrzyło poszukiwanie pracy.
Otóż jest na tyle dobry, że daje mi swoją pomoc
i podporę w uwalnianiu ludzi, takich jak ty, od ich
bogactw, ludzi, którzy nie mogą podnieść alarmu
i którzy wzbogacili się na kradzieży.
– Nic ode mnie nie dostaniesz – syknął przez
zęby Pony.
– Przeciwnie – odparł uprzejmie Anthony –
dostanę wszystko, co będę chciał, a wszystko, co
chcę, jest wszystkim, co masz.
– Do diabła! Ja ci za to zapłacę! – syknął Pony
i znów Anthony uśmiechnął się, lecz już z pewnym
znużeniem.
– Może zechcesz zrozumieć, – rzekł łagodnie
– że ryzykowaliśmy za siedem szylingów i sześć
pensów2 dziennie. Sandy ryzykował za jeszcze
mniej. W porównaniu do szkaradnych Hunów,
jesteście jak niemowlęta. Nie możecie mi niczego
zrobić, czego ja z nawiązką nie oddałbym wam –
objaśniał. – Domyślam się, że macie bandę za
sobą, która by się na mnie jednej nocy zasadziła
i napadłszy nieprzygotowanego, na śmierć skopała.
Nigdy mnie nie schwycą nieprzygotowanego i będą
tracić daremnie czas i siły i rozczarowywać się moc
razy, jeśli spróbują tego. A teraz, Pony – głos jego
zabrzmiał ostro – wyłuskuj się!
– A jakże! – zawołał Pony i skoczył na niego.
Ręce jego uderzyły w pustkę, ciężka kolba
browninga uderzyła go w czaszkę i Pony Nelson
zwalił się na ziemię. Dziewczyna, jak śmierć blada,
przyglądała się tej scenie w milczeniu. Teraz, gdy
Anthony pochylił się nad nieprzytomnym i zaczął
przeszukiwać kieszenie, przemówiła:
– Zapamiętam was – szepnęła.
– Jaka szkoda! – mruknął Paul trzymając jej
ręce.
– Byłoby mi niezmiernie przykro, gdybyś nie
pamiętała – odparł uprzejmie Anthony.
Zapanowało znów milczenie, potem:
– Co ze mną zrobicie? – spytała.
– Pozostawię cię tutaj – rzekł Anthony. – To jest
ta cudna strona mojego systemu. Nie potrzebuję
cię wiązać, ani kneblować, ani truć, ani usypiać.
Tylko po prostu zostawiam cię własnemu losowi.
Nie potrzebujesz wołać policji, bo policja przyjdzie.
– Czy się nazywasz człowiekiem? – zapytała
cicho.
– Nazywam się dżentelmenem – rzekł Anthony
z wielką powagą.
Poszukiwanie było krótkie, lecz owocne. Ułożył
sześć grubych paczek banknotów na stole, otoczył
wszystko szeroką gumką i wepchnął do tylnej
kieszeni.
Obejrzał się.
– Już możemy chyba iść, Paul – rzekł. – Sandy
zacznie się niepokoić.
Kiwnął głową uprzejmie dziewczynie, która
stała jak skamieniała i zszedł ze schodów ze swym
towarzyszem.
Otworzył drzwi i cofnął się, gdyż trzech ludzi
stało na progu, a policjant czekał u schodków.
Zawahał się tylko sekundę, a potem ruszył
naprzód, przepychając się przez czekających ludzi,
kiedy jeden z nich chwycił go za rękę, a lampka
elektryczna, oświeciła mu twarz.
– Halo! – rzekł głos. – Kim jesteście do diabła?
– A kim wy jesteście do diabła? – spytał Anthony.
Potem głos rozkazujący rzekł niecierpliwie:
– To nie on. Kto jest jego towarzysz?
Lampka elektryczna oświeciła Paula.
– To również nie on. Co panowie tu robią?
– Zanim co więcej powiemy – rzekł Anthony,
wpadając od razu w poważny ton argumentującego
pijaka – czy mogę się zapytać, czy jest jakiekolwiek
prawo, które by zabroniło mi wyjść tymi drzwiami
w środku nocy?
Nastąpiło niezręczne milczenie, a potem
detektyw Sennet ze Scotland Yardu rzekł:
– W porządku, niech przejdą. Prawdopodobnie
mieszkają na jednym z wyższych pięter. Jesteście
pewni, że to tu? – zapytał jednego ze swych
towarzyszy.
– Pewien jestem. Wiem, że May jest w domu,
bo widziałem, jak się lampy zapaliły na pierwszym
piętrze.
– Dobrze – rzekł Sennet, a potem do Anthony’ego:
– Czy to wasza taksówka, panowie?
– Moja taksówka – odparł Anthony.
– A więc dobranoc – odparł Sennet i wszedł do
domu i na schody.
W parę minut potem pędził z powrotem
w poszukiwaniu taksówki, lecz Mixer już zniknął.

Książkę można zakupić w naszej księgarni.