Do poczytania: Edgar Wallace, Tajemnica szpilki
Firma Yeh Linga mieściła się dokładnie pomiędzy opustoszałą Reed Street a tętniącą życiem szeroką i jaskrawo oświetloną ulicą, będącą początkiem dzielnicy teatrów. Pustkowie Reed Street stopniowo rozpoczynało się od dość przyzwoitych, lecz ponurych domów, w których mieściły się niezliczone zakłady modystek i dentystów reklamujących się szyldami przed drzwiami i zajmującymi wszystkie piętra ich pracowniami, klinikami, aby stopniowo zmienić się w na pół zdziczałą puszczę Bennet Street. Szczególne i często używane twierdzenie, że można tu nocą usłyszeć odgłosy przypominające wycie wilków, w wypadku Bennet Street było w pełni uzasadnione. Na jezdni bawili się potomkowie wszystkich okolicznych, niezwykle płodnych rodzin,
a ulica była często sceną wszystkich możliwych krwawych lokalnych porachunków między barczystymi, nagimi do pasa zapaśnikami, podczas gdy ich niechlujne kobiety, albo wyrażając uznanie, albo obawy, krzykami i piskiem podjudzały do walki.
Restauracja Yeh Linga początkowo znajdowała się w przyzwoitej części tej ulicy i specjalizowała się w dziwnych chińskich daniach. Z czasem jednak zaczęła się coraz bardziej przybliżać do świateł wielkiego miasta w miarę jak smutnooki Chińczyk stawał się właścicielem kolejnych domów.
Wreszcie, jednym skokiem znalazła się na głównej ulicy, dorobiła się bogatej, lecz stonowanej fasady, francuskiego szefa kuchni, sztabu włoskich kelnerów pod kierownictwem Signora Maciduino, wytwornego maîtres d’hôtel, a z uwagi na pozłacane dachówki nazywano ją „Złotym Dachem”. Pod tymi dachówkami mieścił się lokal o ścianach pokrytych palisandrową boazerią z łagodnym, intymnym oświetleniem. Znajdowała się też tam pozłacana winda wożąca gości na pierwsze i drugie piętro, gdzie mieściły się prywatne gabinety restauracyjne o drzwiach z szybami przesłanianymi zwiewnymi, przezroczystymi firankami. Yeh Ling uważał, że jest to zbyt daleko posunięty przejaw przyzwoitości, lecz jego szef był pod tym względem nieubłagany.
Niektóre gabinety nie posiadały oszklonych drzwi, ale były rozlokowane w niezwykle dyskretnych miejscach. Jeden z nich nigdy i w żadnych okolicznościach nie był wynajmowany, nawet gdyby pojawili się bardzo ważni goście. Był to ostatni gabinet numer 6, w pobliżu wejścia dla służby, które poprzez labirynt krętych i krzyżujących się korytarzy, prowadziło do starego budynku przy Reed Street. Budynek ten pozostał prawie w niezmiennym stanie od czasów, gdy Yeh Ling był zmuszony ciężko walczyć o byt. Mężczyźni i kobiety, którzy przychodzili tu na chińskie specjalności, obsługiwani byli przez bezszelestnie stąpających kelnerów
z Han-Kow, rodzinnej prowincji Yeh Linga.
Szefowie starego przedsiębiorstwa lamentowali z powodu prosperity Yeh Linga i szydzili z jego dobrze ubranych klientów. Ci dobrze ubrani klienci w większości nieświadomi istnienia ich skromnych sąsiadów, spożywali spokojnie swoje drogie dania i często wiele godzin spędzali na tańcach do synkopowych rytmów przygrywającego im autentycznego starego zespołu sprowadzonego z Południowej Karoliny
i mimo wysokich kosztów opłacanego przez Yeh Linga.
Yeh Ling odwiedzał tę elegancką część swoich włości tylko raz w roku, to jest w dzień chińskiego Nowego Roku. Dziwaczna, drobna figurka we fraku, w białej kamizelce, białych rękawiczkach i w ciasno przylegającym białym kołnierzyku.
Zwykle zatrzymywał się spokojnie w połowie drogi między pustkowiem a początkiem ruchliwej ulicy, w niewielkiej bawialni, której ściany obwieszone były jaskrawymi obrazkami powycinanymi z okładek czasopism. Tu, siedząc w czarnej, jedwabnej szacie ciągnął dym z długiej fajki. Każdego wieczoru, o w pół do ósmej, z wyjątkiem niedziel, podchodził do drzwi wychodzących na ulicę. Były to drzwi do jednych z tych domów, które łączyły obie restauracje. Stał przed nimi z ręką na klamce. Czekał. Czasem pierwsza przychodziła dziewczyna, czasem stary mężczyzna, ale bez względu na to, kim byli, zwykle przechodzili obok niego w milczeniu i udawali się do gabinetu numer 6. Po ich przyjściu Yeh Ling wracał do swojej bawialni, znowu palił fajkę i pisał długie, piękne listy do swego syna w Han-Kow, ponieważ syn Yeh Linga był człowiekiem wielkiej wiedzy
i pozycji; był zarówno poetą jak i uczonym. Został przyjęty na członka Lasu Pędzli, co było równoznaczne z wyborem na członka Akademii.
Yeh Ling niekiedy poświęcał się rozmyślaniom o swoim nowym domu w Shanford i śnił sny o Ekscelencji, który stanie się jej czcigodnym panem – bowiem to wszystko jest możliwe w kraju, gdzie test wykształcenia jest warunkiem wyboru na stanowisko ambasadora.
Nigdy nie widział jak tych dwoje gości wychodzi. Sami odnajdywali drogę do wyjścia i krótko po ósmej wieczór gabinet był pusty. Nie usługiwał im żaden z kelnerów, jedzenie przygotowano wcześniej, zostawiono na małym
kredensie i ponieważ gabinet numer 6 wyłączony był spod obserwacji przez grubą zasłonę, która przegradzała w tym miejscu korytarz, tych gości znał tylko Yeh Ling.
W pierwszy poniedziałek każdego miesiąca, Yeh Ling udawał się na górę do tego gabinetu i składał głęboki ukłon przed jego samotnym gościem. Stary człowiek był wtedy zawsze sam. W taki poniedziałek, z wielką lakierowaną skrzynką na pieniądze w ręce i grubą księgą pod pachą, Yeh Ling stawał przed gościem gabinetu numer 6. Kładł swój kłopotliwy bagaż na kredensie, a potem kłaniał się ceremonialnie.
– Siadaj – rzekł Jesse Trasmere, mówiąc syczącym dialektem południowych prowincji.
Yeh Ling posłuchał, kryjąc z szacunkiem ręce w szerokich rękawach.
– Słucham?
– W tym tygodniu spadły dochody, Ekscelencjo – oznajmił Yeh Ling, jednak w tonie jego głosu nie brzmiało usprawiedliwienie. – Mamy piękną pogodę i wielu naszych klientów wyjechało z miasta.
Wyciągnął ręce, otworzył skrzynkę i wyjął cztery paczki banknotów. Po prawej stronie położył trzy paczki, po lewej jedną. Stary chwycił trzy paczki, które leżały bliżej niego i chrząknął.
– Wczoraj wieczorem przybyła tu policja i zażądała pokazania naszych domów – ciągnął spokojnie Yeh Ling. – Życzyli sobie obejrzeć piwnice, bowiem oni zawsze myślą, że każdy Chińczyk w piwnicach ukrywa palarnię opium.
– Hm! – mruknął Trasmere, licząc pieniądze. – W porządku, Yeh Ling.
Wsunął banknoty do czarnej torby, która leżała u jego stóp na podłodze. Yeh Ling potrząsnął głową, wskazując tym gestem, że się zgadza.
– Czy przypominasz sobie człowieka imieniem Fi Sang? Tego, który pracował dla mnie.
– Pijaka?
Stary wyraził zgodę na to określenie.
– Przybywa do tego kraju – Trasmere oświadczył, żując wykałaczkę.
Był to człowiek o surowej twarzy, w wieku między sześćdziesiąt a siedemdziesiąt lat. Nosił zrudziały frak, jednak nieźle leżący na jego szczupłej figurze; staromodny kołnierzyk był na końcach postrzępiony, jego cienką szyję ściskał czarny krawat, niczym grube sznurowadło i był już tak stary, że dawno powinien znaleźć się na śmietniku, stracił bowiem wszelką sztywność, jeśli w ogóle kiedyś ją posiadał i teraz zwisał niedbale dwoma skręconymi końcami po obu stronach węzła. Błękitne oczy mężczyzny były twarde jak granit. Jego twarz była zorana bruzdami zmarszczek, a skóra przypominała skórę jaszczurki.
– Tak, on przyjeżdża do tego kraju. A potem zjawi się tu, gdy tylko znajdzie drogę w mieście, a to na pewno nastąpi dość szybko, ponieważ Wellington Brown to rasowy podróżnik! Yeh Ling, ten człowiek jest niebezpieczny. Byłbym szczęśliwy, gdyby zasnął na Tarasach Nocy.
Yeh Ling znowu potrząsnął głową.
– On nie może zostać zabity… tutaj – rzekł. – Wasza Znakomitość wie, że moje ręce są czyste…
– Czy ty jesteś człowiekiem, którego dotknęło szaleństwo? – zapytał ze złością stary. – Czy ja morduję ludzi albo czy żądam, żeby ich mordowano? Nawet na Amurze, gdzie życie nie jest wiele warte, nie dopuściłem do niczego więcej, jak tylko do torturowania człowieka, który ukradł mi złoto. Nie, ten pijak nie może umrzeć, należy go tylko uspokoić. On lubi palić fajkę, więc miłych doznań. Ty nie prowadzisz palarni, ja czegoś takiego nie toleruję. Ale znasz miejsca, w których…
– Tak, znam setki takich miejsc – odparł Yeh Ling, okazując niebywałą jak na niego radość.
Odprowadził gościa do drzwi i zaraz po ich zamknięciu szybko wrócił do swojej bawialni, aby natychmiast wezwać nędznie wyglądającego człowieka swojej rasy.
– Idź za tym staruchem i uważaj, żeby nie stało mu się nic złego – polecił.
Z tonu jego głosu można było sądzić, że tego rodzaju opieka była dla niego czymś nowym, lecz ten powłóczący nogami Chińczyk od dwóch lat otrzymywał dokładnie takie samo polecenie, kiedy odgłos zatrzaskiwanych drzwi wejściowych dochodził do uszu Yeh Linga. Codziennie – z wyjątkiem niedzieli.
On sam nigdy nie wychodził za Jessem Trasmerem. Miał inne zajęcia, które rozpoczynały się o jedenastej wieczorem i zwykle trwały do wczesnych godzin rannych.
Książkę można kupić w naszej księgarni.
II
Trasmere szedł wolno i spokojnie, trzymając się bardziej ruchliwych ulic. Dokładnie o 8.25 skręcił na Peak Avenue, szeroką i robiącą sympatyczne wrażenie ulicę, przy której stał jego dom. Mężczyzna czekający na niego cierpliwie od pół godziny, zobaczywszy, że nadchodzi przeszedł na drugą stronę ulicy.
– Proszę mi wybaczyć, panie Trasmere.
Jesse rzucił gniewne spojrzenie intruzowi, który zakłócił jego rozmyślania. Nieznajomy był młody, wyższy o głowę od starego, dobrze ubrany i pewny siebie.
– Hę?
– Pamięta mnie pan?… Holland. Odwiedziłem pana mniej więcej przed rokiem. Miał pan wtedy kłopot z miejskimi władzami.
Twarz Jesse’ego rozpogodziła się.
– Reporter? Tak, przypominam sobie. Wydrukowaliście w waszym szmatławcu kłamliwy artykuł… tak, zupełne bzdury! Napisaliście wtedy, że mam respekt dla miejskich przepisów, a to czyste łgarstwo! Ja nie uznaję żadnych miejskich przepisów, ani ich prawników. To zwykli złodzieje i łapownicy!
Okuciem parasola uderzył w chodnik, podkreślając w ten sposób swoją dezaprobatę.
– Nie jestem tym zdziwiony – odparł wesoło młody człowiek – i jeżeli podrzuciłem panu kilka kwiatków, było to pour faire bonne mine. Ale już o tym zapomniałem. Jednak praca reportera polega na tym, aby jak najbardziej uatrakcyjnić temat.
– No dobrze, ale czego pan chce?
– Nasz korespondent w Pekinie przekazał nam tekst oryginalnej proklamacji do powstańców, wystosowaną przez generała Wing Su albo Sing Wu, nie jestem pewien. Te chińskie nazwiska zawsze mi się mylą.
Tab Holland wyciągnął z kieszeni kartkę żółtego papieru pokrytego dziwnymi znakami.
Książkę można zakupić w naszej księgarni.