Do poczytania: Edgar Wallace, Kwadratowy szmaragd

Lady Raytham rozsunęła długie aksamitne
kotary i spojrzała w dół na plac Berkeley. Był ponury
wieczór lutowy, godzina wpół do piątej. Padał
deszcz ze śniegiem, a rzadka, żółta mgła zwiększała
posępność zamierającego dnia. Nieskończony sznur
samochodów i taksówek skręcał w ulicę Berkeley,
a ich błyszczące, mokre budy odbijały blaski
dopiero co zapalonych lamp ulicznych.
Patrzyła bezmyślnie na opustoszały skwer, na
nagie konary drzew i na drżące na wietrze krzaki,
patrzyła, jak gdyby spodziewając się, że tuman
mglisty przybierze postać określoną i groźną i nada
kształt widomy cieniom zagrażającym jej życiu.
Miała lat dwadzieścia osiem, była smukła
i prosta. Był to typ klasycznej urody, który przez
długie lata nie podlega zniszczeniu przez czas. Twarz
pociągająca – spokojna, poważna, oczy – chłodne,
szare oczy Angielki. Można ją było wyobrazić
sobie jako patrycjuszkę – przeoryszę jakiegoś
średniowiecznego klasztoru lub możną kasztelankę,
broniąca niezłomnie przed nieprzyjacielem zamku,
w nieobecności swego małżonka. Gdybyśmy
zanalizowali jej twarz rys za rysem i osądzili ją
według zasad fizjonomiki, znaleźlibyśmy od czoła
aż po podbródek wyrytą na niej świadomość swoich
celów.
Dziś nie była w dobrym nastroju, raczej niepewna
i zdenerwowana. Były to uczucia najbardziej u niej
zbliżone do strachu.
Zasunęła kotary, aż jedna zaszła na drugą
i podeszła ku kominkowi, rzucając okiem na maleńki
zegar na półce. Salon był na wpół oświetlony, kąty
były ciemne, lecz wielka lampa, stojąca na stole
obok kanapki, rzucała czerwone światło. Pokój ten
wskazywał, że go urządzała ręka umiejętna i hojna,
aż do rozrzutności. Większość umeblowania kiedyś
znajdzie się w muzeach zbieraczy-milionerów; trzy
obrazy wiszące na zielonkawych ścianach były już
przeznaczone dla Galerii Narodowej.
Gdy stała wpatrzona w płonący ogień, rozległo się
ciche pukanie do drzwi i ukazał się kamerdyner. Był
to wysoki mężczyzna, nieco otyły – miał podwójny
podbródek i twarz bez zmarszczek. W ręku niósł
małą tackę, na niej leżała podłużna, żółta koperta.
Lady Raytham rozerwała kopertę. Był to telegram
z Konstantynopola, od męża. Oczekiwała nań całe
popołudnie. Naturalnie, Raytham zmienił swoje
plany. W tym zdaniu zawierało się całe jego życie
i kariera. Jechał dalej do Basry, a stamtąd do Busziry
obejrzeć międzynarodowe źródła ropy naftowej,
czy też inne tereny. Kosztowne jego przeprosiny
zajmowały dwie gęsto zadrukowane kartki. Jeśli nie
wróci przed kwietniem, czy nie pojechałaby sama
do Cannes, tak, jak było ułożone? Było mu „bardzo
przykro” – powtórzył to chyba ze cztery razy.
Przeczytała depeszę po raz drugi, złożyła różowe
arkusiki i położyła je na stole.
Kamerdyner czekał, z głową lekko naprzód
pochyloną, jak gdyby chciał usłyszeć jej szept
najcichszy. Nie spojrzała na niego.
– Dziękuję.
– Dziękuję, jaśnie pani.
Otwierał drzwi, kiedy odezwała się:
– Druze, spodziewam się księżnej Bellini, a może
i pani Gurden. Herbatę wypiję z nimi.
– Dobrze, proszę jaśnie pani.
Drzwi cicho się zamknęły; podniosła posępny
wzrok i wlepiła go w politurowane drzewo, unosząc
zarazem głowę, jak ktoś, kto nadsłuchuje ciekawie.
Kamerdyner schodził powoli ze schodów, z dziwnym
uśmiechem w oczach, zacierając białe, tłuste
dłonie. Zatrzymał się na spoczniku, aby popatrzeć
z zachwytem na marmurową statuetkę Circe,
którą jego pan przywiózł z Sycylii. Przeszło mu już
w zwyczaj zachwycać się tą Circe o chytrych oczach
i zapraszającym ruchu dłoni. A gdy tak patrzył,
usta mu się ściągnęły, jak gdyby gwizdał.
Głośne kołatanie u drzwi wyrwało go
z zamyślenia. Doszedł do hallu, gdy lokaj drzwi
otwierał.
Dwie kobiety wyłoniły się ze zmroku; przez
uchylone drzwi dojrzał odjeżdżającą limuzynę.
– Jaśnie pani jest w salonie, czy księżna pani
pozwoli zdjąć z siebie płaszcz?
– Nie – odpowiedziała szorstko pierwsza
z wchodzących kobiet. – Możesz pomóc pani
Gurden. Nie mogę zrozumieć, po co nosisz takie
obrzydliwości.
Pani Gurden uśmiechnęła się.
– Najdroższa, muszę przecież coś nosić. Dziękuję,
Druze.
Druze ujął przezroczysty płaszcz jedwabny i podał
go lokajowi. Księżna już wchodziła po schodach.
Pchnęła drzwi i weszła niezaanonsowana, a Lady
Raytham, stojąca przy kominku z głową opartą
o ramię, wyprostowała się przestraszona.
– Przepraszam cię, Anito. Proszę cię, zapal
światło, kontakt masz tuż przy sobie. Co słychać?
Księżna Anita Bellini ściągnęła bez pomocy swój
płaszcz sportowy i rzuciła go na poręcz krzesła,
drugim ruchem zerwała z głowy kapelusz i rzuciła
go na płaszcz.
W ludziach, którzy widzieli ją po raz pierwszy,
Anita Bellini budziła uczucie pewnej grozy;
w każdym konturze postaci, w każdym rysie była
jakaś bezlitosna siła. Była wysoka, prawie sześć
stóp. Lat miała przeszło pięćdziesiąt.
Męskość tej wyrazistej twarzy podkreślała jeszcze
siwa chłopięca czupryna i monokl bez oprawy,
tkwiący zawsze w jej oku. Białe zęby zacisnęła
wkoło długiej bursztynowej fajeczki, w której palił
się papieros.
Mowa jej była śmiała, szorstka, rażąca prawie
w swej szczerości.
– A Greta?
Wskazała końcem fajeczki na drzwi.
– Druze jej nadskakuje. Ta kobieta gotowa by
robić oko do śmieciarza! Jest właśnie w takim
wieku. Co to za okropna rzecz, kiedyś być ładną
i pamiętać, jak się działało ludziom na zmysły.
Trudno wówczas uwierzyć, że to wszystko jest już
za nami.
Jane Raytham uśmiechnęła się.
– Mówią, żeś była prześliczną dziewczyną, Nita
– zaczęła.
– Kłamią – odparła księżna Anita spokojnie –
moje fotografie póty retuszował Russels, aż nic nie
pozostało prócz tła.
Greta wpłynęła z rękami wyciągniętymi przed
siebie, a duże jej czerwone usta uchylone były
w ekstazie.
– Najdroższa! – szepnęła i pochwyciła obie dłonie
Jane w swoje. Mięsisty nos Anity Bellini zmarszczył
się od pogardliwego skrzywienia.
Powinna już była jednak przyzwyczaić się do
pani Gurden, bo ekstaza była stanem normalnym
Grety. Było jej zwyczajem takie dotykanie się ludzi,
trzymanie ich za ręce, pochylanie się, aby zajrzeć
im w oczy dużymi, czarnymi oczami, które czasami
trochę zezowały.
Niegdyś była ładna, lecz teraz twarz jej wydłużyła
się i była zniszczona, jak twarz kobiety, która
w obawie, aby jej nie minęła jakaśkolwiek
zabawa, nie pozwalała sobie na sen. Usta jej były
pokryte grubą warstwą karminu, oczy starannie
podmalowane, jak gdyby spodziewała się wciąż
wezwania powrotu do śpiewania w chórach,
z których Anita ją wybawiła.
– Moja śliczna Jane! Cudowna jak zawsze. Ta
suknia… nie mów mi! Chenel, nieprawdaż?
– Czyżby? – Jane Raytham ledwie okiem w dół
rzuciła. – Nie, zdaje mi się, że to jest suknia, którą
kupiłam zeszłego roku w Nowym Jorku.
Greta potrząsnęła głową, nie mogąc przemówić.
Anita Bellini wypuściła kółko dymu i wytrząsnęła
popiół w kominek.
– Kiedy Greta zacznie swoje komplementy, to już
ich nie poskąpi – rzekła, obrzucając krytycznym
okiem gospodynię. – Wyglądasz mizernie, Jane.
Brak ci męża?
– Szalenie.
Ironiczny ton nie uszedł uwagi Anity.
– Cóż on robi? Ten człowiek choruje od pieniędzy,
a jednak nie pozwoli sobie na jeden dzień przerwy
w robieniu ich. Gdzież do… o, otóż i jest.
Druze ukazał się, pchając przed sobą stolik na
kółkach.
– Daj mi, Druze, whisky z wodą sodową, inaczej
zemdleję.
Wychyliła jednym łykiem zawartość kieliszka.
Anita poprawiła monokl i zapaliła znów
papierosa. Drzwi zamknęły się za kamerdynerem.
– Druze dobrze się trzyma, Jane. Skąd go masz?
Lady Raytham szybko wzrok podniosła.
– Doprawdy? Nigdy mu się nie przyglądam. Był
taki sam, odkąd tylko go pamiętam. Przedtem był
u lorda Everreeda.
– W takim razie musimy się cofnąć o dobrych
parę lat; pamiętam go, kiedy był młodzieńcem.
Księżna miała niefortunny zwyczaj uśmiechania
się z ustami zamkniętymi. Nie był to ładny uśmiech.
– Jak to śmiesznie, gdy starość przychodzi…
Lata od trzydziestu do pięćdziesięciu mijają jak
błyskawica.
Zmieniła temat nagle i zaczęła opowiadać
o południowych wizytach.
– Poszłam na bridge’a, a zamiast tego musiałam
słuchać kwartetu smyczkowego, grającego każdy
rodzaj muzyki, prócz tej, która by miała jakąś
w sobie melodię.
– Było cudownie! – westchnęła Greta i zmrużyła
szczelnie oczy, konając z zachwytu.
– Było obrzydliwie – odparła siwowłosa Anita. –
A jeszcze obrzydliwsze było to, że znajdowała się
tam moja szwagierka. Tępość tej kobiety przygniata
mnie.
Wzrok lady Raytham zwrócił się ponownie na
ogień.
– Ach! – rzekła.
– Zapytałam ją, co zrobi z Peterem; na szczęście,
w tej sprawie ma trochę rozumu! Peter jakby dla
niej nie istniał. Margaret nie chciała nawet o nim
mówić. Jedyny człowiek, który w niego wierzy, to
Everreed, lecz Everreed był zawsze idiotą. Nie byłby
nigdy oskarżył go przed sądem, gdyby bank nie był
go do tego zmusił.
Powiedziała to z pewnym zadowoleniem. Nigdy
nie lubiła swego siostrzeńca, a Peter wprost jej
nienawidził. Zwłaszcza nie znosił jej szyderstw,
gdy on, syn zamożnego człowieka, wolał zostać
prywatnym sekretarzem wielkiego parlamentarzysty
wicehrabiego Everreeda, niż wejść do banku
swego żyjącego wówczas ojca. Z pogardliwym
uśmiechem na ustach słuchała wyroku sądowego,
gdy zmizerowany chłopak skazany został za
sfałszowanie nazwiska swego pracodawcy na czeku
na pięć tysięcy funtów.
Kobieta przy kominku zamieszała herbatę
machinalnie.
– Kiedy on…
– Wyjdzie? Zdaje mi się, że teraz zaraz, obliczymy
to sobie; dostał siedem lat, a mówiono mi, że za
dobre sprawowanie corocznie zmniejszają tym
ludziom karę o trzy miesiące. Dlaczego? Bóg wie.
Płacimy olbrzymie sumy, alby ich złapać, a jak tylko
są bezpieczni pod kluczem, zaraz majstrujemy coś
przy zamku, aby ich wypuścić.
– Haniebne! – szepnęła Greta.
Jane Raytham nie słyszała jej.
– Ciekawa jestem, co on zrobi? – myślała głośno.
– Życie będzie ciężkie dla człowieka takiego, jak
Peter.
– Głupstwo – szorstko przerwała Anita. – Na
miłość Boską nie roztkliwiaj się nad Peterem. Był
pięć lat w więzieniu, a w Dartmoor, czy gdziekolwiek
jest, uczą ludzi używać rąk do czegoś innego
prócz fałszowania czeków. Prawdopodobnie będzie
z niego doskonały robotnik folwarczny.
Lady Raytham wstrząsnęła się.
– Och! Jakież to okropne!
Księżna uśmiechnęła się.
– Peter Dawlish jest głupi. Należy do typu ludzi
stworzonych do służenia innym. Jeśli zaczniesz
przejmować się Peterem, to wkrótce zaczniesz
łzy ronić nad kuropatwą leżącą przed tobą na
półmisku. Chciałabym wiedzieć, co on sobie myśli
o Druzem?
Lady Raytham podniosła oczy.
– Czy sądzisz, że go zawsze nienawidzi?
Anita skrzywiła grube wargi.
– Druze był kamerdynerem Everreeda
i zainkasował czek; nazajutrz Peter znika na
swój urlop, w rzeczywistości na swoją wielką
przygodę. Wraca i zostaje aresztowany, przysięga,
że nic o czeku nie wie i oskarża biednego Druze’a
o sfałszowanie podpisu, niemniej przeto dostaje się
do więzienia.
Lady Raytham milczała.
– Zupełnie to jest naturalne, jeśli czuje głęboki
żal, o ile wciąż wierzy, że Druze był czarnym
charakterem w tej całej awanturze. Może być bieda,
nie łudźmy się.
Papieros jej zgasł. Niecierpliwie szarpnęła
torebkę i otworzywszy ją, czegoś szukała.
– Zapałki? Niepotrzebne.
W torebce był list, oddarła skrawek od góry
i schyliwszy się, zapaliła papier przy ogniu.
– Kto to jest Leslie Maughan?
Patrzyła na podpis listu.
– Leslie Maughan? Nie znam go. Dlaczego
pytasz?
Anita zgniotła papier w kulkę.
– Leslie Maughan chce widzieć się ze mną
w osobistej sprawie – Anita naśladowała
pompatyczny ton, którym, jak się jej zdawało,
mógł autor listu przemawiać. – I Leslie Maughan
chce wiedzieć, o jakiej porze będzie mi dogodnie go
widzieć. Jest to jakiś wynalazca lub ktoś, kto chce
pożyczyć pieniędzy albo robi wyprawę do Wysp
Kokosowych i chciałby, abym ją sfinansowała. Do
diabła z Leslie Maughan!

Książkę można zakupić w naszej księgarni.