Recenzja: J. S. Fletcher, Morderstwo w ławie fundatora
„Morderstwo w ławie fundatora” Josepha Smitha Fletchera to klasyczny angielski kryminał z epoki międzywojennej, ale podany w odmianie, którą dziś czyta się z prawdziwą przyjemnością: niespiesznie, z humorem, w gęstej atmosferze prowincji i z detektywistycznym duetem, który umie zarówno żartować, jak i myśleć. Akcja startuje szybko: proboszcz z Linwood, kanonik Effingham, wzywa do siebie kancelarię Camberwell & Chaney z Londynu. Powód wydaje się „tylko” sensacyjny — nocne włamanie do kościoła i kradzież czterech bezcennych skarbów (złoty kielich i patena oraz dwa iluminowane rękopisy) — ale wkrótce okazuje się, że to nie jedyne przestępstwo tej nocy. W wielkiej, zamykanej ławie dziedzica (tytułowej „ławie fundatora”) bohaterowie znajdują ciało miejscowego nicponia i kłusownika, Jima Skate’a. Obok wątku sakralnej kradzieży pojawia się więc pełnoprawne śledztwo w sprawie zabójstwa, a pierwsze tropy — pęk kluczy, rejestr uprzywilejowanych gości, świeżutki klucz francuski z brunatną plamą — podpowiadają, że ktoś działał z rozmysłem i prawdopodobnie nie w pojedynkę. Fletcher rozkłada te elementy jak figury na szachownicy: każdy szczegół (zamki, zwyczaje domowników, kościelne drzwi od prezbiterium, nawyki proboszcza) może mieć wagę dowodu.
Najmocniejszą kartą powieści jest właśnie spółka Chaney & Camberwell. Camberwell, narrator, to ostry obserwator i „kronikarz” sprawy; Chaney — pragmatyk, który notuje, porządkuje i błyskawicznie stawia hipotezy („proszę księdza, to sprawa interesująca!”). Ich współpraca ma rytm dobrze naoliwionej maszyny: Camberwell widzi i czuje, Chaney natychmiast „przekuwa” to na wersje zdarzeń. W tle pracuje niezastąpiony kancelista Chippendale (miła nutka biurowego realizmu), a lokalny inspektor wchodzi z duetem w relację partnerskiej rywalizacji: „podzielmy się robotą, panowie” — oni biorą kradzież, policja bierze zabójstwo. To rozproszenie zadań nadaje opowieści dynamikę i pozwala autorowi prowadzić równoległe ścieżki fabularne bez chaosu.
Na tle angielskich kryminałów „złotej epoki” Fletcher gra nieco inną melodię niż klasycy „zamkniętego kręgu”. Nie mamy hermetycznej rezydencji, w której wszyscy są uwięzieni z podejrzeniem w oczach: Linwood jest otwarte, przez kościół przewijają się turyści, „uprzywilejowani” goście dziedzica, parafianie. Zbrodnia wyrasta z codzienności miasteczka i styka się z wielkim światem (Londyn, rynek antykwaryczny), a istotne są nie tyle alibi z minutnikiem, ile sploty przyzwyczajeń i dostępów: kto mógł wiedzieć, gdzie leżą klucze, kto był oprowadzany „za kotarę” do sejfu, kto miał powód, by wracać do plebanii? Tam, gdzie Agatha Christie często bawi się czystą logiką układu zamkniętego (jeden dom, ograniczona lista gości, zegarek i filiżanki), Fletcher prowadzi śledztwo „na przestrzał” przez instytucje wsi: plebanię, kościół, cmentarz, dwór dziedzica. To inny typ satysfakcji: mniej szachowej elegancji, więcej faktury świata przedstawionego — gleba na butach kłusownika, zapisy w księdze odwiedzin, dźwięk specjalnego zamka szuflady.
Jeśli szukamy punktu odniesienia w kulturze popularnej, na myśl przychodzi serial „Morderstwa w Midsomer”. Wspólne są: angielska prowincja o „pocztówkowym” uroku, ciężar lokalnych tradycji, splątanie elit (dziedzic, pleban, myśliwi) i outsiderów, oraz to cudowne napięcie między sielanką a zbrodnią. Różnice? Fletcher jest bardziej proceduralny i dokumentalny: lubi, kiedy detektyw zagląda do rejestru, wypytuje o zamki i klucze, testuje hipotezy na miejscu.
Podsumowując: to elegancki, „szlachetny” kryminał prowincjonalny, w którym kościół, plebania i dwór nie są dekoracją, lecz mechanizmem zbrodni. Spółka Chaney & Camberwell dostarcza lekkości i inteligencji, a Linwood — nastroju i realiów. Miłośnicy Christie znajdą tu znajome dreszcze, a widzowie „Midsomer” —prequelowy przedsmak: mniej farsy, więcej rzemiosła śledczego.